piątek, 30 grudnia 2016

Za kulisami

Oglądamy z Ewą filmik z jej jasełkowego występu. Ewa-z-filmu jest na początku trochę stremowana - w pewnym momencie przysłania twarz dłońmi i spogląda w kierunku publiczności zza rozsuniętych lekko palców. Ewa-oglądająca-film obserwuje zafascynowana. W pewnym momencie zaczyna cichutko chichotać i mówi:

Ewa: Dłubię gluta!
Ja (kompletnie nieprzygotowana na taki komentarz): Cooo?
Ewa: Gluta!

I dalej chichocze. Chwilę później zdradza mi jeszcze, że w tym właśnie momencie (Ewa-z-filmu podnosi rękę i dotyka nosa) "lecą smarki".

Lubię różnego rodzaju opowieści zza kulis, ale nie wiem, czy chciałam usłyszeć akurat tę historię:)


niedziela, 11 grudnia 2016

Dialogi na cztery nogi

Dawid czyta Ewie książkę:

Dawid: "...po chwili Dory zobaczyła w oddali dwie postacie. To byli jej rodzice! Jenny i Charlie co tchu rzucili się do córki i zamknęli ją w mocnym uścisku. Dory popłakała się ze szczęścia..."
Ewa pociąga nosem.
Dawid: Płaczesz? 
Ewa: Smarkam. 
Dawid: Aaaa, ok. 
Dawid (kontynuuje czytanie): "Dory już wiedziała, co ma robić! Popłynęła z rodzicami do oceanarium i zawołała po waleńsku. Kiedy Nadzieja usłyszała jej zew, przeskoczyła przez mur wraz z Baileyem. Oboje wylądowali przed samym nosem Dory! Bailey namierzył ciężarówkę wiozącą błazenki..." (Bailey jest waleniem białym i używa echolokacji - wyjaśnienie dla tych, którzy nie oglądali bajki;))
Ewa (dotykając dłońmi skroni i mrużąc oczy): Uuuuu-uuu!
Dawid: Robisz echolokację?
Ewa: Tak. Uuuu-uuu!
Dawid: Fajnie. Ja też mogę?
Ewa (lekko zirytowana, że tata wypadł z roli narratora): Może ty czytasz, a ja robię uuu-echolokację!



sobota, 10 grudnia 2016

Witamina D

W zeszłym miesiącu opublikowano wyniki badań klinicznych z randomizacją (Randomized Controlled Trial - RCT), które potwierdzają skuteczność suplementacji witaminy D w poprawie funkcjonowania dzieci ze spektrum autyzmu.

Badanie obejmowało 109 dzieci ze spektrum, w wieku od 3 do 10 lat. Połowa z nich otrzymywała dzienną dawkę witaminy D w wysokości 300 IU na kilogram wagi ciała, nie więcej jednak niż 5000 IU dziennie. Druga połowa otrzymywała placebo.

Badacze porównali stan dzieci na początku i na końcu badania (po czterech miesiącach). W grupie otrzymującej witaminę D, stwierdzono poprawę w takich sferach jak drażliwość, hiperaktywność, wycofanie, stereotypie i nieadekwatna mowa. Poprawie uległy również umiejętności społeczne i poznawcze. Nie zaobserwowano natomiast podobnej poprawy w grupie otrzymującej placebo.



Zaledwie piątka spośród dzieci przyjmujących witaminę D doświadczyła nieznacznych efektów ubocznych (takich jak wysypka, swędzenie czy biegunka).

Źródło (podesłane przez Kubę R. - dzięki!:))

Vitamin D supplementation improves autism in children, according to new study - Amber Tovey

Saad, K. et al. Randomized controlled trial of vitamin D supplementation in children with autism spectrum disorder. Journal of Child Psychology and Psychiatry, 2016.

czwartek, 8 grudnia 2016

O mówieniu

Ostatnio każde popołudnie ma jeden stały punkt programu: ciastolinę. Miłość Ewy do ciastoliny sięga samych początków terapii, kiedy jako kilkunastomiesięczny berbeć zajmowała się upychaniem różnych małych koralików, kamyczków, kawałków makaronu w ciastolinowej kuli. Dzisiaj zabawy są na szczęście nieco bardziej wysublimowane - wyposażona w cały zestaw foremek, wyciskarek i nożyków stała się mistrzem ciastolinowego cukiernictwa.

My tymczasem, korzystając z chwili spokoju, delektujemy się możliwością położenia się we dwójkę na kanapie. (A musicie wiedzieć, że przebywanie na kanapie we dwójkę różni się zasadniczo od przebywania we trójkę, jednym tyci-tyci szczegółem - brakiem ruchliwej trzylatki pomiędzy jej rodzicami:))

Chwilę rozmawiamy, w pewnym momencie postanawiam pokazać Dawidowi na komórce zwiastun pewnego filmu, na który planujemy się kiedyś wybrać (widzieliśmy już pierwszą część). Przy czym moja komórka jest podpięta do wieży i głośników, więc odpalenie filmiku powoduje wyciszenie lecącej wcześniej muzyki i po chwili w całym mieszkaniu słychać to, co tak "cichaczem" chcieliśmy sobie obejrzeć. 

I nagle od strony stołu usłyszeliśmy mrożące krew w żyłach: 

- Co tam robicie, RODZICE?

Przyłapała nas. 

Ja: A nic, tak tu sobie siedzimy. 
Ewa: Oglądacie mecz? (nie wiem, czemu jej się to z meczem skojarzyło)
Ja: No... tak. 
Ewa: Strzelają gole? 

W tym miejscu chciałabym zwrócić Waszą uwagę na coś, co być może niełatwo zauważyć, a co dla nas jest ogromnie ważne. 

EWA ZADAJE PYTANIA I PROWADZI DIALOG.

Jest to o tyle niesamowite, że jeszcze kilka miesięcy temu nie zadawała pytań w ogóle, a teraz zadaje je coraz częściej, bywa, że nawet kilka dziennie. 

Przyjęło się traktować mowę zero-jedynkowo: mówi albo nie mówi. Ale mowa ma szereg funkcji, i mimo, że Ewa zaczęła mówić już przeszło rok temu (a składać zdania - rok temu), to jednak wiele funkcji mowy/komunikacji w ogóle się u niej nie pojawiało, albo pojawiało się bardzo rzadko. 

W jednej z książek dotyczących wprowadzania komunikacji alternatywnej* znalazłam takie typy komunikacji:




W pierwszej tabeli mamy typy komunikacji: 
- spontaniczna prośba
- spontaniczny komentarz
- prośba w odpowiedzi na pytanie
- komentarz w odpowiedzi na pytanie
- naśladowanie/imitacja

W drugiej mamy:
- wypełnianie instrukcji w celu spełnienia czyjejś potrzeby
- wypełnianie instrukcji w celu spełnienia własnej potrzeby

W zasadzie możemy stwierdzić, że wszystkie te punkty Ewa spełnia. 

Jeśli natomiast na mowę i komunikację spojrzymy szerzej, możemy stwierdzić, że osoby z autyzmem mogą mieć problemy w następujących sferach**:

1. Gesty, intonacja, melodia, rytm wypowiedzi, ekspresja mimiczna, postawa ciała, kontakt wzrokowy (które decydują o efektywnym porozumiewaniu się w określonym kontekście społecznym).
Ewa: ocena niektórych elementów jest trudna i bardzo subiektywna, szczególnie, jeśli oceniać miałaby osoba, która sama jest dosyć oszczędna w ekspresji, gestach i mimice (jak ja). Melodia i rytm wypowiedzi wydaje mi się raczej poprawny. Kontakt wzrokowy raczej słaby.

2. Rozumienie żartów, metafor i idiomów,
Ewa: trudno ocenić w przypadku dziecka w wieku zaledwie 3,5 lat:)

3. Naprzemienny udział w rozmowie.
Ewa: naprzemienne rozmowy pojawiają się od jakiegoś czasu (kilka miesięcy), obejmują do 4-5 wypowiedzi każdej ze stron. Kilka razy udało się przeprowadzić taką rozmowę w sytuacji, w której nie miałam możliwości "przywołania" uwagi Ewy (poprzez kontakt fizyczny) - w naszym przypadku był to samochód podczas powrotu z przedszkola (ja siedziałam z przodu, Ewa w foteliku, z tyłu). 

4. Organizowanie informacji w sposób zrozumiały dla rozmówcy.
Ewa: tutaj gorzej. Ewa często zwraca się z jakąś aluzją/cytatem/odwołaniem, do osoby, która może tego komunikatu nie zrozumieć (np. w rozmowie z panią w przedszkolu wypowiada cytat z bajki, którą oglądała z nami w domu, licząc na kontynuację "dialogu" - nie zdaje sobie sprawy z tego, że adresat jej wypowiedzi może nie kojarzyć tego tekstu).

5. Dostrzeganie oraz naprawianie błędów komunikacyjnych (np. wyjaśniania lub udzielania dodatkowych informacji, gdy rozmówca nie zrozumiał komunikatu).
Ewa: uściślanie wypowiedzi następuje tylko wtedy, kiedy zostanie zapytana. 

6. Komunikowanie się w celu dzielenia zainteresowań lub podtrzymania interakcji.
Ewa: wydaje mi się, że ten rodzaj komunikacji pojawia się u Ewy.

Prof. Pisula podaje również kilka cech mowy/komunikacji, które mogą być charakterystyczne dla autystów:

1. Ograniczenie mowy do wyrażania swoich potrzeb i nazywania przedmiotów pojedynczymi słowami.
Ewa: używa mowy również do innych celów. Ostatnio lubuje się w używaniu przymiotników - np. jedna z jej ulubionych maskotek nie jest już tylko "trollem" czy "Poppy", ale np. "różowym prześlicznym trollikiem" :)

2. Mowa rzadko jest wykorzystywana do komentowania wydarzeń, dzielenia się z kimś odczuciami, doświadczeniami, do przekazywania informacji, wyrażania intencji i zamiarów.
Ewa: komentuje ("o, patrz, mucha!"), dzieli się odczuciami ("jest mi smutno i jestem małym płakulkiem"), przekazuje informacje (tutaj rzadziej, przekazywana informacja zazwyczaj wiąże się z jakąś obserwacją lub jest odpowiedzią na pytanie), wyraża intencje i zamiary ("chcę zajechać po Tatka i jechać pociągiem!").

3. Posługiwanie się językiem w sposób schematyczny i mało elastyczny, tendencja do dosłownego interpretowania wypowiedzi.
Ewa: jeśli chodzi o wypowiedzi, to jest raczej elastyczna. Co do tendencji do dosłownego interpretowania wypowiedzi - myślę, że w jakimś stopniu tak jest, trudno jednak na tym etapie to ocenić (niemniej jednak oduczyłam się już np. mówić jej: "zawołaj windę", zamiast tego mówię raczej "naciśnij przycisk windy":))

4. Częste są stereotypie językowe, echolalie i zamienianie zaimków (głównie osobowych).
Ewa: stereotypii językowych raczej nie ma, jeśli chodzi o echolalie, to specjaliści doszliby pewnie do wniosku, że skłonność do powtarzania różnych cytatów jest formą echolalii odroczonej (ale na tej zasadzie - wszyscy mamy echolalie). Z zaimkami osobowymi faktycznie jest niewielki problem, również dlatego, że bardzo długo, aby nauczyć Ewę rozpoznawania swojego imienia i słów mama/tata, mówiliśmy o sobie i o niej w trzeciej osobie. To trochę zaburzyło nam system.

5. Dążenie do bardzo precyzyjnego wyrażania swoich myśli (w przypadku osób z ZA oraz wysokofunkcjonujących autystów)
Ewa: zobaczymy:)

Póki co, większość tych funkcji występuje głównie albo wyłącznie w sprzyjających warunkach, czyli w domu, w naszej obecności. Czym otoczenie bardziej stresujące, tym Ewa mówi mniej. Niemniej jednak - zrobiła bardzo duże postępy w ciągu ostatniego roku:)


*) "A Picture's Worth. PECS and other visual communication strategies in autism" - Andy Bondy, Lori Frost
**) "Autyzm. Od badań mózgu do praktyki psychologicznej" - Ewa Pisula

czwartek, 1 grudnia 2016

Oczywiście, że mistrz

Kiedyś pisałam już o tym, że Ewa jest mistrzem, jeśli chodzi o manipulację swoim ojcem. Dziś kolejny dowód:)

Wieczór. Dzisiaj jest kolej Dawida na kładzenie Ewy, więc ja daję buziaka i powoli zaczynam się ulatniać z pokoju. Jest już dosyć późno, jutro Ewa zaczyna zajęcia o ósmej, więc Dawid próbuje przeforsować ominięcie etapu "czytanie książeczek" i przejście prosto do gaszenia światła. Ewa ma oczywiście inne plany.

Ewa: Książeczkę, książeczkę!
Dawid: Zgasimy od razu światło i tata opowie Ci jakąś fajną bajkę.
Ewa: Książeczkę!
Dawid: Ale jutro trzeba wcześnie wstać, już jest późno...
Ewa: Książeczkę! Może... "Vader i córeczka"...? (błagalne spojrzenie niczym Kot ze Shreka)
Dawid: No... dobrze.

Wie, jaką literaturę wybrać, żeby ojca zmanipulować.

Trafiony-zatopiony.


Leia: Od dzisiaj robisz, co ci rozkażę, ok?


środa, 30 listopada 2016

Ewa fotografem

Ewa znowu ma fazę na fotografowanie. Fotografuje wszystko - nas, maskotki, książki, meble... Ostatnio wciągnęła się nawet w robienie selfików. I nie, nie robi ich za pomocą smartfona z podwójnym aparatem, gdzie można zobaczyć, jak dana słitfocia będzie wyglądać. Nie, Ewa robi to oldschoolowo - za pomocą klasycznego aparatu. Z LAMPĄ BŁYSKOWĄ. To jest poświęcenie artysty...:)

Ale, co ja Wam będę opowiadać - poniżej próbka talentu Ewy.

Na początek coś, co nazywam "portret z palcem". Przy czym serii "z palcem" jest więcej - jeśli jesteście koneserami tego nurtu w twórczości Ewy, mogę przygotować oddzielną notkę na ten temat (uwzględniającą m.in. serię "martwa natura z palcem" czy "abstrakcja z palcem").


Dalej - "kończyny dolne". Prezentowane w całości lub we fragmentach.
Informacja dla dociekliwych: Ewa posiada wszystkie palce u stóp.


Abstrakcje. Nie mam zielonego pojęcia, jak jej się udaje zrobić takie zdjęcia:)


Nurt "portrety" dzieli się na: "portrety maskotek" oraz "portrety rodziców". Skupmy się jednak na maskotkach, one są bardziej fotogeniczne.
W prawym dolnym rogu przykład odkrywczego miksu dwóch innych nurtów - "portretów" i "kończyn dolnych".



"Wnętrza". Czyli jak znaleźć romantyzm w okapie kuchennym.


A tutaj, tak jak pisałam na początku, bardzo popularne ostatnio "autoportrety".


No i na koniec - Picasso mógł mieć swój "okres błękitny", czemu więc nie Ewa? Okres błękitny pojawia się we wszystkich wymienionych wyżej nurtach, tutaj tylko niewielka próbka.


Zamieszczam jedynie niewielką część dzieł Ewy - mamy tego na chwilę obecną ponad 1,3 gigabajta...:)

poniedziałek, 28 listopada 2016

Wyraz na literkę "O"

Zaczęło się od wymieniania wyrazów na literkę "O" (bo literka "O" jest aktualnie na tapecie w przedszkolu, a że Ewa zajęcia dydaktyczne z reguły olewa, to staramy się też powtórzyć co nieco w domu). No i wyszło, że nie jestem zbyt kreatywna - a może przeciwnie, jestem kreatywna aż za bardzo - bo po elementarzowym klasyku "oko" i po "okularach", jedyne, co przyszło mi do głowy to "ONOMATOPEJA".

A jak mi przyszło do głowy, to musiałam to słowo wypowiedzieć, bo to takie fajne słowo przecież.

I w tym momencie mój dotychczas nudny wywód na temat literki "O" wreszcie zaczął Ewę interesować, a słówko "ONOMATOPEJA" spodobało jej się nawet bardziej, niż podoba się mnie.

Ja: Onomatopeja.
Ewa: Onotopa...jadła... onoma... onoma...
Ja: Onomatopeja.
Ewa: Onoto...pto...peja
Ja: Onomatopeja.
Ewa: Onotopapeja...

Powtórzeń było więcej i nie wiem, czy Ewie udało się trafić dwa razy w tę samą kombinację głosek:) W każdym razie - jak potrzebujecie rozrywki na wieczór i macie pod ręką jakąś trzylatkę (trzylatek też się pewnie nada), to poproście ją/go o powtórzenie słowa ONOMATOPEJA:)

wtorek, 22 listopada 2016

Przed świtem

Czasami przychodzi taki dzień, że wszystkie zasady wychowawcze, którymi rodzic się kieruje, po prostu biorą w łeb. Czasami nawet nie same - czasami człowiek zostaje obudzony w takiej fazie snu, że w głowie kołacze mu się tylko: "a, chrzanić to" i zanim zdąży się nad tym głębiej zastanowić - już pacyfikuje kicające po nim dziecko telefonem komórkowym.

Chwilę później do świadomości zasypiającego rodzica przedziera się powtarzane z przejęciem przez dziecko: "mami... daddi... Dżordżi..." Tak. To filmik z Peppą, w oryginalnej wersji językowej.

I wtedy jakoś tak lżej robi się na duszy. Bo wprawdzie bajka była, no ale ćwiczyliśmy przecież też angielski!

poniedziałek, 14 listopada 2016

Pełnia

O godzinie 4:17 obudziło mnie gadanie. Gadanie dobiegało z sypialni obok i brzmiało trochę tak, jakby ktoś czytał na głos książkę - taką z narratorem i dialogami. Słowa były trudne do rozróżnienia, ale intonacja i ekspresja jednoznacznie wskazywały na toczące się dyskusje.

Gdyby nie to, że znam już swoją córkę, pomyślałabym, że z kimś rozmawia. Albo coś sobie na głos czyta. Ale czytać jeszcze nie potrafi, o wyimaginowanych przyjaciół ją nie posądzam, a okna i drzwi, mam nadzieję, skutecznie izolują nieproszonych gości.

Robię więc to, co każdy normalny rodzic może zrobić o 4:17, słysząc gadające w pokoju obok dziecko.

IGNORUJĘ.

Gadanie jest jednak na tyle głośne, że sama nie mogę zasnąć.

Jakąś godzinę później, z pokoju obok słychać:

- "Tato! Tato! Tatusiu! Tatuuuusiuuuuu! Tatusiu! Tatusiu-Tatusiu-Tatusiu!!!" (Ewa wie, że jeśli chodzi o nocne nawoływania, to lepiej uderzać do Taty - ja zazwyczaj śpię jak kamień)

Wyskakuję więc z łóżka i zawracam Dawida, który na autopilocie jest już w połowie drogi. Skoro ja nie śpię, to równie dobrze mogę nie spać z Ewą.

Ewa wita mnie z entuzjazmem:

- "Mama! Tutaj będzie Twoja podusia (uklepuje mi miejsce obok siebie), a ta, różowa, jest moja. Będę małym pajączkiem..."

Kładę się i słucham monologu o tym, że pajączki złapały Księżniczkę Poppy, że ja jestem księżniczką, a ona "pajączusiem", że Mruk mnie uratuje, że idziemy na wyprawę... (cała opowieść jest pokłosiem obejrzanej niedawno bajki pod tytułem "Trolle" i naszej wczorajszej zabawy w zawijanie mnie w pajęczą sieć). I tak płynie ta opowieść, pojawiają się kolejni bohaterowie, a słowotok Ewy raz po raz przerywany jest ponaglającym: "głaszcz stópki!".

Nie przerywam głaskania nawet wtedy, kiedy Ewa na dłuższą chwilę cichnie, a ja mam nadzieję, że wreszcie udaje jej się przysnąć. Zerkam spod przymkniętych powiek, żeby sprawdzić - i widzę dwoje wielkich, wpatrzonych we mnie, niebieskich oczu.

Dzisiaj superpełnia księżyca.

(zdjęcie: http://www.gazetawroclawska.pl/wiadomosci/a/superpelnia-ksiezyca-2016-nad-polska-kiedy-ogladac-superksiezyc,11454195/)

piątek, 28 października 2016

PECS

Od dawna obiecuję sobie, że na ten temat napiszę, ale zawsze mi to jakoś ucieka. Może dlatego, że temat nie dotyczy już nas tak bardzo jak kiedyś. Ale moim zdaniem jest jednak warty opisania.

(Notka będzie pewnie długa i możliwe, że mało ciekawa dla osób spoza "branży" - z góry przepraszam:))

Chyba nie ma tygodnia, żebym na jakimś forum nie natknęła się na historię typu: "moje dziecko ma 3/4/5 lat, nie mówi, nie pokazuje palcem, chodzimy na terapię, mamy zajęcia z logopedą, co dalej?". Czym dziecko z opowieści jest starsze, tym bardziej mnie irytuje, że nikt nie próbował wprowadzić temu dziecku żadnej metody komunikacji alternatywnej. Jakby brak komunikacji ze strony dziecka wynikał z jego braku jakichkolwiek potrzeb. Już dziecko kilkunastomiesięczne ma bardziej rozwinięte potrzeby niż tylko "jeść-pić-spać-mokra pielucha-boli". Wraz z poznawaniem nowych smaków, z odkrywaniem nowych zabaw czy czynności pojawiają się różne preferencje i zachcianki. "Jeść" ewoluuje w kierunku "chcę zjeść zupę pomidorową z makaronem, w zielonej miseczce z pieskiem, fioletową łyżką". I dzieje się tak niezależnie od tego, czy mamy do czynienia z dzieckiem zupełnie zdrowym, czy takim ze spektrum.

I teraz wyobraźcie sobie, że macie ochotę na zupę pomidorową. Nie na jarzynową, nie na kalafiorową, nie na chrupki, nie na kanapkę. NA ZUPĘ POMIDOROWĄ. I nie macie możliwości o tym powiedzieć, nie wiecie, jak to pokazać. A sami sobie zupy nie weźmiecie. Jak się czujecie?

"Bo przecież jakby czegoś chciał, to by pokazał". Nic bardziej mylnego - dziecko ze spektrum autyzmu często nie wie, jak coś przekazać, może też mieć problem z tzw. "teorią umysłu" - czyli może nie rozumieć, że jak ono coś wie/czuje, to nie oznacza automatycznie, że wszyscy wkoło o tym wiedzą.

Ewa długo nie potrafiła komunikować. Na porządku dziennym był płacz z niewiadomych przyczyn. Schemat podobny - najpierw rozdrażnienie, później płacz, czasem wręcz histeria. Można było się domyślić, że czegoś chce, ale nie potrafiła powiedzieć, czego. Podtykaliśmy jej wtedy kolejne rzeczy, licząc na to, że w końcu trafimy.

W pewnym momencie natrafiłam na informację o PECS (Picture Exchange Communication System). PECS to sposób wprowadzania komunikacji wspomagającej i alternatywnej (AAC - Augmentative and Alternative Communication) u osób (również dzieci) ze spektrum autyzmu. Metodę opracowała ponad 30 lat temu dwójka terapeutów pracujących z dziećmi z autyzmem. Zauważyli oni, że większość metod AAC wymaga inicjatywy terapeuty, co sprawia, że autysta zawsze na tę inicjatywę czeka i nie wie, że powinien ją przejąć. Metoda opiera się na zestawie obrazków (zdjęć lub symboli) oraz specjalnym protokole wprowadzania poszczególnych etapów komunikacji tymi obrazkami.

PECS ma kilka plusów, które moim zdaniem sprawiają, że dziecko - nawet takie kilkunasto- dwudziestoparomiesięczne powinno szybko załapać, o co chodzi:

- dziecko nie musi rozumieć symboli - można przygotować obrazki do komunikacji, posługując się zdjęciami (my tak zaczynaliśmy:)),
- dziecko nie musi wykonywać żadnego konkretnego gestu (co jest szczególnie korzystne w przypadku dzieci, które np. mają problemy z napięciem mięśniowym, są niezgrabne, niesprawne manualnie),
- "sukces" w postaci nawiązania komunikacji jest stosunkowo łatwy do osiągnięcia: wystarczy, że dziecko poda odpowiedni obrazek i... już! Nie trzeba dużo wysiłku.

My do koncepcji wprowadzenia PECS podchodziliśmy dwukrotnie. Za pierwszym razem (Ewa miała wtedy niespełna dwa lata) dałam się zdemotywować naszej p. Psycholog, która twierdziła, że Ewa nie ogarnie symboliki, bo nie potrafi kategoryzować. Teraz wiem, że błędem było czekać - trzeba było wprowadzić zdjęcia i później stopniowo dokładać piktogramy. No ale co się stało, to się nie odstanie:)

Za drugim razem postanowiliśmy zrobić to na własną rękę. Kilka obejrzanych filmików na youtubie (jest ich sporo, niestety, większość po angielsku - ale niewiele tam mówią, więc nawet jeśli ktoś nie zna języka, to sporo załapie. Niestety, większość szkoleń i publikacji w Polsce jest POTWORNIE droga, więc radzę najpierw skorzystać z tego, co za darmo w internecie), kilka wydrukowanych zdjęć i można było zaczynać.



Specjaliści piszą, że należy zacząć od jednego obrazka i powinno to być coś, co dziecko bardzo lubi. Większość terapeutów korzysta tutaj z jakichś przysmaków, słodyczy. Jak myśmy zaczynali, to Ewa była na ścisłej diecie, więc jedzenie odpadało. Trzeba było wymyślić coś innego.

Nasz pierwszy obrazek wyglądał tak:


Siedliśmy kiedyś razem w trakcie kąpieli Ewy i zaczęliśmy pierwszy etap. Obrazek leżał na brzegu wanny, Dawid trzymał w ręku bańki. Ewa widziała bańki i chciała, żeby Dawid zaczął je puszczać. Wtedy ja brałam jej rękę, brałam tą ręką obrazek z bańkami i w ten sposób podawałyśmy Dawidowi. Dawid brał ostentacyjnie obrazek, mówił "Bańki! Dobrze, tata puści bańki." Odkładał obrazek, puszczał bańki, kończył puszczać, zakręcał pudełko i czekaliśmy na reakcję. Kilka razy pomogłam ręce Ewy złapać obrazek, po czym dalej radziła sobie już sama.

Później - tego samego dnia albo następnego, już nie pamiętam - pojawiło się u nas więcej obrazków. Początkowo naklejaliśmy je na rzepie w miejscach, do których te obrazki logicznie przynależały (jedzenie w kuchni, zabawki koło półek z zabawkami itd.), drugi zestaw umieszczony został w segregatorze.

Ewa początkowo analizowała zdjęcia. Chodziła, oglądała, jakby uczyła się na pamięć, gdzie co jest i jaki ma teraz zasób "słów". Podobnie było wtedy, kiedy do zdjęć dołączyliśmy piktogramy. Siedziała i przeglądała segregator.

Zaczęliśmy używać obrazków zadając Ewie pytania (np. o to, co chce zjeść - pokazując jej na obrazkach różne nasze propozycje). Ewa zaczęła też sama wyciągać obrazki i je przynosić.

O co chodzi w komunikacji załapała dzięki obrazkom bardzo szybko. Wiedziała, że żeby coś otrzymać, musi najpierw o to poprosić, musi wykazać inicjatywę. Zdjęcia były strzałem w dziesiątkę - pokazywały konkretne przedmioty, które znała.

Sporo osób ma wątpliwości, czy obrazki nie rozleniwią dziecka i nie opóźnią rozwoju mowy. U nas tak się nie stało. I z badań wynika, że tak się nie dzieje. Ważne jest to, aby przy wymianie obrazka powiedzieć na głos słowo, które ten obrazek reprezentuje. Wtedy dziecko utrwala sobie ten wyraz, często też orientuje się, że wypowiedzenie samego słowa zajmuje dużo mniej czasu niż poszukanie obrazka i podanie go.

Ewie dojście do tej wiedzy zajęło niepełne dwa miesiące. W tym czasie nauczyła się korzystać z obrazków, załapała o co chodzi w komunikacji, zaczęła powtarzać słowa i ostatecznie zrezygnowała z obrazków.

Mimo wszystko jednak obrazki pojawiały się u nas, w mniejszym lub większym stopniu, również po tych dwóch miesiącach. Niemniej jednak wtedy właśnie Ewa zaczęła komunikować - i jestem przekonana, że nie było to konsekwencją powtarzania sylab na zajęciach logopedycznych, ale właśnie komunikacji obrazkowej. W ciągu zaledwie kilku dni od pokazania jej segregatora pełnego zdjęć jej poziom stresu obniżył się pewnie o połowę. To było naprawdę niesamowite - obserwować taką magiczną przemianę - wiecznie podirytowane dziecko nagle robi się spokojne.

Umiejętność komunikacji jest jednak bardzo ważna.

Dlatego uważam, że wprowadzanie jakiejkolwiek metody AAC powinno być pierwszą rzeczą, którą zrobi terapeuta, kiedy trafia do niego dziecko, które nie komunikuje - bez względu na diagnozę.





wtorek, 25 października 2016

Kryzys rajstopowy

Dzisiaj możemy oficjalnie potwierdzić - właśnie zakończyliśmy kryzys rajstopowy! :)

Zaczęło się kilka tygodni temu. Ewa zrobiła się marudna - najpierw przez kilka dni protestowała przy przypinaniu jej do fotelika w samochodzie, później postanowiła chyba zmienić strategię i odmówiła kompletnie współpracy przy ubieraniu się. Do tego stopnia, że raz zwyczajnie nie udało nam się jej ubrać i odwieźć do przedszkola (a przez prawie godzinę próbowaliśmy z Dawidem w zasadzie wszystkich metod - od prośby i groźby aż po przekupstwo). Sytuacja zrobiła się trochę trudna - doprowadzanie dziecka do histerii poprzez zmuszanie go do nielubianej czynności nie leży jednak w naszej naturze, z drugiej jednak strony, uleganie i tworzenie precedensu mogło doprowadzić do tego, że resztę życia przyjdzie mi spędzić z gołym dzieckiem:) Poza tym - próbowaliście włożyć na siłę rajstopy wierzgającej trzylatce? Mieliśmy przewagę liczebną, siłową, intelektualną (mam nadzieję) - a i tak nam się nie udało.

W końcu ustalił się pewien consensus - codziennie rano pojawiała się lista zadań na nadchodzący dzień (od których zależna była wieczorna bajka).


Rajstopy były akceptowane, ale tylko te z bohaterkami z ulubionych kreskówek (wreszcie przydał się żelazny zapas rajstop "niepasujących-do-niczego-kolorystycznie-ale-za-to-z-Minnie-lub-Daisy", będących skutkiem niegdysiejszego szału zakupowego Dziadka Grzegorza). Wkładanie ich wiązało się z całym rytuałem "wyczarowywania Minnie/Daisy na nóżce". Później do rajstop z Minnie i Daisy dołączyły również rajstopy z owieczką, kotkiem i kokardką. Stopniowo było coraz łatwiej.

Aż dzisiaj, nareszcie, po kilku tygodniach cudowania, wreszcie udało się założyć Ewie rajstopy bez żadnego nadruku. Te, na które przez wszystkie te tygodnie kręciła nosem. Ha!

Oczywiście, rajstopy nie były jedynym objawem ubraniowego "usztywnienia" naszej córki. W ciągu tych kilku tygodni stanęliśmy również przed koniecznością rozstania się z płaszczykiem, który to Ewa nosiła od dobrych dwóch lat (i który w tym czasie stał się w zasadzie kurteczką:)) i przekonania się do nowej kurtki. Dwa dni lobbowania, żeby chociaż ją przymierzyła - ale wreszcie udało nam się wymyślić argument, który ją przekonał - i to nie tylko do samej kurtki, ale też za jednym zamachem do spodni przeciwdeszczowych i kaloszy ("Ewa, ale na dworze są kałuże, na spacer po kałużach to się trzeba ubrać w takie żabkowe spodnie i kurtkę, no i kalosze - i wtedy można iść i skakać jak żabka"). Trzeba też było zrezygnować z Henia i wyciągnąć z szafy jakąś czapkę - testowaliśmy różne, chwilowo jesteśmy przy różowej czapce z Minnie.

Jeśli kiedyś zobaczycie na ulicy dziecko w kompletnie niedobranym kolorystycznie stroju (np. w zielonych spodniach, żółtej kurtce i różowej czapce, albo w różowo-fioletowych rajstopach i sukience w kolorze morskim) - to pamiętajcie, że samo wyekspediowanie dziecka z domu może być w danym przypadku niesamowitym sukcesem:)

P.S. No, a może też być tak, że dziecko było tego dnia ubierane przez swojego ojca;)

P.S.2 Aczkolwiek ostatnio mój Mąż tak ładnie ubrał Ewę (wracałam właśnie z dwudniowej delegacji, przyjechali po mnie na dworzec), że aż musiałam go pochwalić. Pięknie wyglądała - szara sukienka, szare rajstopy z kotkami na kolanach, żółta kurtka... Dodał później, że w zasadzie to Ewa chodzi w tym zestawie już drugi dzień, no i sukienka jest trochę upaćkana zupą pomidorową, "ale jakby co, to upaćkała się dopiero dzisiaj po południu" :D

czwartek, 20 października 2016

Październikowo

Wprawdzie tydzień po terminie, ale...:)

Nie wiem, czym to jest spowodowane - czy tym, że w mojej i Dawida rodzinie jest nadreprezentacja nauczycieli, a może tym, że mamy świadomość, jak wielka jest rola pedagoga w życiu dziecka (naszego szczególnie) - w każdym razie 14 października jest u nas celebrowany od dawna. Z moich obliczeń wychodzi, że ten rok jest już trzecim z kolei, kiedy Ewa wręcza komuś z tej okazji kwiatki. A że należę do tej ekstremalnej frakcji, dla której "Dzień Edukacji Narodowej" nie kończy się na "Dniu Nauczyciela", a kwiatki należą się zarówno wychowawczyni jak i paniom z kuchni czy pani woźnej, tak więc Ewa wręczyła już tych kwiatków sporo.

Kwiatki (symboliczne, bo jak duży bukiet jest w stanie unieść kilkunastomiesięczna czy trzyletnia dziewczynka?) dostawały u nas Nianie, Terapeutki, Panie z klubu malucha. W tym roku po raz pierwszy Ewa obchodziła ten dzień w przedszkolu, więc kwiatków trzeba było przygotować odpowiednio więcej. No bo przecież są dwie Panie Wychowawczynie, Pani Pedagog, Pani od SI, Pani Logopeda, była Niania Ewy, która teraz pracuje w jednej z grup w tym samym przedszkolu (i Ewa wyraźnie zaznaczyła, że ma być dla niej kwiatek!), Pani Dyrektor, a także Panie z innych grup, które wprawdzie nie są z Ewą tak blisko, ale jednak znają ją, wspólnie się bawią, zajmują się. Są też Panie z obsługi, które wprawdzie kontaktu z Ewą mają najmniej, ale też SĄ.

Dlaczego te kwiatki są dla nas takie ważne? Bo w zasadzie nie ma słów, którymi mogłabym wyrazić swoją wdzięczność, że ktoś z tak wielką sympatią i zrozumieniem zajmuje się i wspiera naszą córkę. Ktoś powie - za to mają płacone. Nie. Płacone mają za przypilnowanie, przeprowadzenie zajęć, sprzątnięcie, ugotowanie posiłków. Ale życzliwości nie da się opłacić. Albo ktoś ją ma i daje za darmo, albo nie - i żadne pieniądze tego nie zmienią.

Nie zależy nam tak bardzo, żeby przedszkole uczyło Ewę pięciu języków na najwyższym poziomie. Albo, żeby nauczyło ją czytać i pisać. To nie jest dla niej najważniejsze - ja wiem, że jest na tyle bystra, że da sobie z tym radę niezależnie od tego, na jakich nauczycieli trafi. Ale klimat, jaki przedszkole jest w stanie jej stworzyć - to dla niej ogromna wartość. Dzięki temu - odważnie wchodzi na nowe zajęcia, coraz bardziej rozluźnia w sytuacjach dla niej stresujących. Otwiera się na dzieci. Wszyscy są dla niej mili i wyrozumiali - mimo, że czasami ma gorszy dzień, mimo, że to ona jest najczęściej z boku, to ona bywa wycofana, to ona mówi nie patrząc w oczy.

Wiem, że może się wydawać, że Ewa nie zauważa osób wokół siebie. Że je ignoruje, że dla niej nie istnieją. Nieprawda. I po to też są te kwiatki.


czwartek, 29 września 2016

Ciemność

Idzie jesień, a wraz z nią nastają krótsze dni. Większość populacji raczej nie przepada za ciemnościami, ale Ewa, to już ustaliliśmy, nie jest większością populacji. Ewa ciemność lubi. Jeśli np. przypadkowo zgaszę jej światło, kiedy ona siedzi w łazience - to owszem, usłyszę protest, ale w momencie, w którym jej to światło znowu zapalę. Siedzenie po ciemku w szafie czy pod kocem - świetna zabawa. A jesienią i zimą to już w ogóle jest super - ciemno jest w zasadzie całe popołudnie, więc można pogasić wszystkie światła i bawić się w chowanego albo w "latarkowe zagadki" (rzucanie cieni różnych przedmiotów na ścianę i zgadywanie, co to za przedmiot, albo - to było sezon temu, kiedy z mówieniem było gorzej - oświetlanie jakiegoś przedmiotu/mebla latarką i mówienie, jak ten przedmiot się nazywa).

A jeśli na dworze nie jest jeszcze zupełnie ciemno, to zawsze można wejść do łazienki i zamknąć drzwi - łazienka nie ma okien, więc tam jest ciemno właściwie przez całą dobę.

Na zimę musimy koniecznie uzupełnić zapasy baterii do naszej licznej kolekcji latarek.

Ostatnio, zupełnie przez przypadek, nasza kolekcja znowu się powiększyła - a to za sprawą najnowszego numeru gazetki z Kubusiem Puchatkiem. W ramach "gadżetu gratis" znaleźliśmy tam małą latarkę z zestawem trzech przesłonek, za pomocą których można było wyświetlić Kubusia, Prosiaczka i pszczółkę. Oczywiście w zasadzie natychmiast udało nam się zgubić dwie z tych przesłonek, co oczywiście wywołało lekką rozpacz naszego dziecka. No ale mówi się trudno i żyje się dalej, prawda? W każdym razie latarkę trzeba było koniecznie wypróbować, tak więc wylądowaliśmy w trójkę w ciemnej łazience.

Siedzimy na podłodze, Dawid dzierży latarkę i wyświetlając mi Kubusia na policzku, mówi:

Dawid: Mama, wyglądasz jak Kubuś!
Ewa: Nie! Mama wygląda jak... potwór!

Bo w ciemności czają się potwory;)

piątek, 16 września 2016

Chwila grozy

Od kilku dni Ewa męczyła nas, żebyśmy zabrali ją do sali zabaw. Wczoraj nareszcie nadszedł ten dzień. Odebrałam Ewę z przedszkola i napisałam do Dawida, że spotkamy się na miejscu.

Nasza ulubiona sala zabaw ostatnio się przebudowała, zmieniły się też zasady - do środka całej konstrukcji dziecko musi wejść samo, bez rodzica. 

Wchodzimy na salę, Ewa ściąga buty, po czym następuje ten moment, w którym popełniam BŁĄD TAKTYCZNY - pozwalam jej zabrać do środka Kłapoucha, który akurat tego dnia MUSI Ewie we wszystkim towarzyszyć.

Dla tych, którzy nie wiedzą - Kłapouch to maskotka Ewy, w zasadzie dla niej bezcenna. Bez Klapoucha Ewa nie położy sie spać, a jak Ewa ma gorszy dzień - to w ogóle nie chce się z nim rozstawać. Nawet wyprać go trudno, bo to oznaczałoby wyłączenie go z obiegu na minimum kilka godzin - a na to zazwyczaj nie ma zgody. Raz juz Klapoucha zgubiliśmy - kupiłam więc dublera, ale Ewa bez problemu dublera rozpoznaje i traktuje go jak każdą inną maskotkę. Po macoszemu. 

No więc Ewa wpada do środka, ja siadam na kanapie w barze. Mija może 10 minut, kiedy znowu zauważam Ewę. BEZ KŁAPOUCHA. Próbuje dowiedzieć się od Ewy, gdzie go podziała, biegam z paniką w oczach wokół konstrukcji (do której nie mogę wejść) próbując go gdzieś wypatrzeć. Jestem o krok od zaangażowania w poszukiwania obsługi i wyznaczenia nagrody dla dzieciaka, który maskotkę odnajdzie. Piszę do Dawida (który jeszcze nie przyszedł), że wtopiłam na całego, po cichu licząc na to, że zdąży zanim przeżyję załamanie nerwowe.

To chyba było najdłuższe 10 minut mojego życia.

I wtedy go widzę. W barze, na podłodze, pomiędzy stolikami. 


Ufff.

Próbowałam później kilkakrotnie nakłonić Ewę, żeby poszukała Kłapoucha (nie mówiąc jej wcześniej, że go jednak znalazłam). Trochę się kręciła w miejscu, w którym go upuściła, ale nie skomentowała, że nie może go znaleźć.

Gdy wsiadaliśmy do samochodu, postanowiłam raz jeszcze ją o Kłapoucha spytać.

Ja: Ewa, a masz Kłapoucha?
Ewa (z niepokojem): Kłapouch!
Ja: Pamiętasz, zgubiłaś go w sali zabaw.
Ewa: Przynieś! (i po chwili dodaje) A my poczekamy.

Dobrze, że chociaż tyle. W końcu mogła mi kazać wracać autobusem;)

niedziela, 11 września 2016

Wyprawa

Ewa: Jedźmy na wyprawę!
Ja: A gdzie na tą wyprawę mamy jechać?
Ewa: Do sali zabaw!

Pomysł niegłupi, szczególnie, że sala zabaw ma jedną, niezwykle cenną podczas upałów, zaletę - jest wyposażona w klimatyzację. Z drugiej jednak strony, Dawid zabrał Złomka i pojechał opijać z kolegami swoje zbliżające się, okrągłe urodziny, więc "wyprawa" obejmowałaby podróż w upale komunikacją miejską. Ciężka sprawa.

Ja: No dobrze, ale najpierw muszę wziąć prysznic i umyć włosy. (strategia: "odwlecz, może zapomni")

Ewa zajmuje się sobą, ja biorę spokojnie prysznic i myję włosy, po cichu licząc, że może jednak temat jakoś się (nomen omen) rozmyje.

Jakieś pół godziny później wydaje mi się, że Ewa w ferworze swoich bardzo ważnych poranno-sobotnich zajęć (obejmujących między innymi utopienie w ubikacji swoich spodni od piżamy) o całej wyprawie już dawno zapomniała. Zabieram się więc za rozwieszanie prania. Nagle czuję na sobie badawcze spojrzenie córki i po chwili słyszę:

Ewa: Czy jesteś już gotowa, mamoooo?
Ja: A na co? (strategia: "udawanie idiotki")
Ewa: Na wyprawę! (i cały misterny plan poszedł w ...)
Ja: No wiesz, muszę jeszcze wysuszyć włosy (pokazuję na turban z ręcznika na głowie)

Ewa wyciąga rękę i imitując dźwięk suszarki do włosów macha kilka razy w moim kierunku.

Ewa: Gotowe!

Zabawy wyimaginowanymi sprzętami poszły chyba za daleko...:)

piątek, 9 września 2016

Muzycznie

Pomyślałam sobie ostatnio, że powinnam napisać notkę, która lepiej zobrazuje Wam klimat, który panuje u nas w domu. A że w zasadzie non stop czegoś słuchamy (a po wczorajszym popołudniu mogę śmiało powiedzieć, że potrafimy dobrze się bawić w zasadzie przy wszystkim, od Shakiry po AC/DC), to będzie głównie muzycznie. A konkretniej - disney'owo. I nie skończy się pewnie na jednym wpisie:)

Temat na dzisiaj - Randy Newman. Zdobywca dwóch Oscarów, trzech nagród Emmy i sześciu Grammy (i dziesiątki razy nominowany). Wprawdzie jego twórczość nie ogranicza się tylko do komponowania dla Pixara, to jednak w naszym domu słuchany głównie w tym kontekście. Autor muzyki dla takich filmów jak "Toy Story", "Dawno temu w trawie", "Auta", "Potwory i Spółka" oraz "Uniwersytet Potworny". Posiadacz charakterystycznego głosu:)

Poniżej chyba pierwsza piosenka jego autorstwa, którą usłyszałam, kojarząca mi się niezmiennie z moim bratem, z którym wiele lat temu oglądaliśmy Toy Story. W świetnym wykonaniu Stanisława Sojki:


A tu już piosenka w wykonaniu samego Randy'ego Newmana (z "Dawno temu w trawie"):


W ogóle jeśli chodzi o produkcje Pixara, to piosenek jest dużo mniej niż w typowych "księżniczkowych" filmach Disney'a. Tam każda postać musi zaśpiewać minimum raz, a jedynym, który wydaje się nie czuć tego klimatu, jest Flynn Rider z "Zaplątanych" (a i tak nawet jego udaje się w końcu przekonać).


A w filmach Pixara piosenek jest jak na lekarstwo - wyjątkiem jest chyba tylko Toy Story. Niemniej jednak Randy Newman potrafi sprawić, że nawet instrumentalne intro zapada człowiekowi w pamięć:


(A może to dlatego, że ja w ogóle mam słabość do instrumentów dętych? :))

Ale moją absolutnie ulubioną pod względem muzycznym bajką jest "Księżniczka i Żaba" - czyli jedyna "księżniczkowa" produkcja Newmana, ale za to jaka! Za samą bajką przepadam średnio, fabuła nigdy mnie jakoś nie porwała, ale piosenek mogę słuchać na okrągło. Wszystkie w klimacie jazzującego Nowego Orleanu lat dwudziestych. Jeśli ktoś lubi Luisa Armstronga, to jest coś dla niego:)


(Mówiłam już o mojej słabości do instrumentów dętych? :))

Na koniec - bonus:) Czy głos Randy'ego Newmana kojarzy się Wam może z jakąś inną, nie-disney'ową piosenką? :)




czwartek, 8 września 2016

Pobawmy się w rakietę

Ewa: Pobawmy się w rakietę!

Nigdy nie bawiliśmy się "w rakietę", nie bardzo więc wiemy, jak się do tego zabrać.

Dawid: A jak się bawi "w rakietę"?

Ewa biegnie w moim kierunku i wskazując na leżącą na kanapie kołdrę wydaje polecenie:

Ewa: Mama, nakryj się!

Przykrywam się, ale chyba niewystarczająco, bo za chwilę słyszę: Głowa! No to nakrywam głowę i czekam. Słyszę, że Ewa biegnie do Dawida i tłumaczy mu, że on też musi wleźć pod kołdrę. Po chwili jesteśmy już w trójkę.

Ewa: Startujemy!
Dawid: Ale chwila, chwila! Gdzie mamy lecieć?
Ewa: Hmmm... na Księżyc!
Dawid: Dobra, to odliczaj!
Ewa: Jeden... dwa... trzy... cztery...pięć... sześć... siedem... dziewięć...
Dawid: A gdzie "osiem"?
Ewa: Osiem... dziewięć... dziesięć... zerooooooo... start! (trudno jej jeszcze odliczać do tyłu, a wiadomo, że przed samym "start" musi być "zero", prawda? :))
Dawid: Lecimy!

Zaczynamy robić efekty dźwiękowe imitujące startującą rakietę i tzw. turbulencje. Po chwili Ewa wchodzi w stan nieważkości, wygenerowany rękami taty. Kilka salt w powietrzu - ciągle pod kołdrą - i znowu turbulencje podczas lądowania na Księżycu.

Dawid: Wylądowaliśmy!

Chwila śmiechu i...

Ewa: Lecimy znowu!

Wadą każdej dobrej zabawy jest to, że Ewa chciałaby ją natychmiast powtórzyć. Drugą wadą każdej dobrej zabawy jest to, że owa zabawa jest najczęściej dosyć męcząca dla rodzica (a.k.a. "generatora turbulencji i stanu nieważkości" :)). Dlatego trzeba wymyślić jakiś przerywnik, żeby rodzic mógł sobie odpocząć.

Dawid: No dobrze... Ale nasza rakieta chyba trochę się popsuła w trakcie lądowania.
Ja: No właśnie. Tu jej odpadł wihajster, trzeba przykręcić! (pokazuję na swoje kolano).

Ewa wstaje, wychodzi spod kołdry i wyimaginowanym śrubokrętem przykręca mi wyimaginowany wihajster do kolana.

Ja: A narzędzia? Gdzie masz narzędzia? (pytam w nadziei, że może pójdzie do swojego pokoju po skrzynkę z narzędziami, a my będziemy mogli na chwilkę wyleźć spod kołdry?)
Ewa patrzy na mnie zdziwionym wzrokiem, który mówi: "No przecież już przykręciłam!".

Ewa: Lecimy!
Dawid: A prowiant?

Ewa nie wie, o co chodzi. Nie zna słowa "prowiant".

Ja: A jedzenie na podróż?
Ewa: Jedzenie! Prowiant!

Wyskakuje szybko spod kołdry i biegnie do półki z książkami.

Ewa: Muszę przynieść prowiant! Kawa i hamburger dla taty!

Jakbyście się zastanawiali, czym wg Ewy żywi się tata... :)

Po chwili Ewa znowu pakuje się pod kołdrę. W ręku dzierży wyimaginowany prowiant. Nam tymczasem skończyły się pomysły, jakby tu opóźnić kolejny lot, więc rozpoczynamy procedurę startu.

Dawid: Gdzie teraz lecimy?
Ewa: Na Marsa!
Dawid: To odliczaj!
Ewa: Jeden... dwa........

Turbulencje w drodze na Marsa były jeszcze silniejsze, niż na trasie Ziemia-Księżyc... Nie dla wszystkich takie wycieczki;)


wtorek, 30 sierpnia 2016

Szef przemówił

Jak można się zorientować z bloga, Ewa mówi, w miarę dobrze, jak na swój wiek i diagnozę. Ciągle jednak mamy problem z kontaktem wzrokowym - staramy się nad tym pracować, chociaż też bez jakiegoś większego parcia. Poradzono nam kiedyś, żebyśmy podczas rozmowy kładli jej palec na swoim nosie, kiedy się do nas zwraca - dziecko podobno instynktownie podąża wzrokiem za swoim palcem i w ten sposób przypomina sobie, że powinno patrzeć na rozmówcę. Nie robimy obecnie tej sztuczki z palcem zbyt często, ale Ewa przypomina ją sobie i czasami stosuje, kiedy wie, że chcemy, aby dokładnie przekazała jakąś swoją prośbę. I czasami wychodzi to dosyć śmiesznie...:)

Któregoś wieczora siedzimy na kanapie (hmmm, czy Wy też zauważyliście, że większość scenek z naszego życia dzieje się na kanapie? :)) i rozpoczynamy ostatni punkt wieczornego programu, mianowicie, oglądanie bajki. Ewa już wie, że będzie bajka, więc od razu się ożywia. My natomiast wiemy, że jak już bajka zostanie odpalona, to uwaga Gwiazdy skupi się na telewizorze i z jakiegokolwiek dialogu będą nici. Próbuję więc ustalić, co przygotować jej na kolację.

Ja: Ewa, co chcesz na kolację? Może tosty francuskie albo grzanki?
Ewa (patrząc już w stronę nie włączonego ciągle telewizora): Grzanki.
Ja (starając się ją nakierować na odpowiedni komunikat): "Mamo..."
Ewa (patrząc na mnie i pokazując palcem w moją stronę): Mamo... ugotuj... (zamyśla się) upiecz... upiecz... (znowu się zamyśla)
Ja (cicho podpowiadam): Grzanki.
Ewa: ...grzanki. (już chcę zadać pytanie, co w takim razie chce dzisiaj oglądać, ale ona przechodzi płynnie do kolejnego komunikatu, przesuwając jednocześnie palec w stronę Dawida) Tato, podaj pilota!

No, jakbyście się jeszcze zastanawiali, kto tu wydaje polecenia w naszym domu:)

piątek, 19 sierpnia 2016

Odrobina czułości

Parkujemy pod przedszkolem. Wysiadamy z samochodu i idziemy do furtki. Kiedy mijamy auto zaparkowane obok naszego, Ewa zatrzymuje się, żeby dotknąć znaczka znajdującego się na masce. Nagle coś jej się przypomina. Odwraca się i biegnie w stronę naszego samochodu. Przystaje na wprost maski, dotyka dłonią znaczka, później maski powyżej. Lekko głaszcze.

Ewa: "Pa, Złomku!"

Nie przestanie mnie zadziwiać:)

Skutki uboczne procesu twórczego

Bywa tak, że akt twórczy wymaga poświęceń - zarówno od artysty, jak i jego otoczenia. Czasami dzieło, mimo, iż niewielkiego formatu, wymaga odpowiedniej ekspresji.

Czasami akt twórczy kończy się praniem firan. A "otoczenie artysty" vel "osoba piorąca" zastanawia się, jak u diabła niespełna metrowe dziecko, siedzące cały czas grzecznie w krzesełku, zdołało zachlapać czerwoną farbką firanę na wysokości karnisza:)



Ojcowskie metody wychowawcze

Jemy frytki. Są jeszcze dosyć ciepłe, więc Ewa każdą frytkę podtyka tacie, żeby podmuchał.

Ewa: *podsuwa frytkę* Dmuchnij!
Dawid: *dmucha*
Ewa: *podsuwa następną frytkę* Dmuchnij!
Dawid: *dmucha*
(Sytuacja powtarza się kilkanaście razy. Frytki już w zasadzie przestygły.)
Ewa: *podsuwa następną frytkę* Dmuchnij!
Dawid: Frytki są już dobre, nie trzeba dmuchać.
Ewa: Dmuchnij!!!
Dawid: *dmucha*
Ewa: *podsuwa następną frytkę* Dmuchnij!
Dawid: Dobra jest, zjedz!
Ewa: Dmuchnij!!!
Dawid: *dmucha*
Ewa: *podsuwa następną frytkę* Dmuchnij!
Dawid: *zjada podsuniętą frytkę*
Ewa lekko skonsternowana.
Po chwili bierze kolejną frytkę, zamyśla się, patrzy na ojca, patrzy na frytkę... I pakuje ją sobie od razu do paszczy.
Dawid (niezmiernie z siebie zadowolony): ZAWSZE działa!

środa, 17 sierpnia 2016

O konikach polnych

Wieczór, ustalamy z Ewą, jaką bajkę chce oglądać.

Ewa: To może... O konikach polnych!
Dawid: No ale o konikach polnych już oglądaliśmy ostatnio. Dwa razy z rzędu.
Ewa: O konikach polnych.
Dawid: No ale wczoraj było o konikach. Może coś innego?
Ewa: O konikach polnych.
Dawid: To może "Zaplątani"
Ewa: "Spójrz, spadł ostatni liść!" (cytat z bajki... o konikach polnych)
Dawid: To może "Auta"?
Ewa: "Umieram! Umieram!" (kolejny cytat z bajki o konikach polnych:))
Dawid: To może "Alladyn"?
Ewa: Może... (jest nadzieja, jest nadzieja!!!) Może... O konikach polnych!

Uparta jest, nie ma co.

Dla wyjaśnienia, bo pewnie nie wiecie, co to jest za film "o konikach polnych" (aczkolwiek gdybyście spędzili z Ewą więcej czasu, to z pewnością byście wiedzieli - przy czym przez "wiedzieć" rozumiem: znać tytuł, imiona bohaterów, autora muzyki, teksty piosenek - o ile występują, a także garść wybranych cytatów). Otóż to, co wg Ewy jest "filmem o konikach polnych", reszta świata kojarzy jako "Dawno temu w trawie".

Dla tych, którzy nie są zaznajomieni z fabułą (aczkolwiek, jakbyście spędzili z Ewą więcej czasu, to byście byli:)) - film jest disneyowską intepretacją starej bajki o mrówkach i koniku polnych. Główny bohater, mrówka-wynalazca, przez przypadek niszczy zapasy, które mają być przeznaczone na haracz dla koników polnych. Reszta filmu to najpierw próby odkręcenia katastrofy, a później - szukanie sposobów na to, jak by się tu oprawcom postawić.

Ogólnie rzecz biorąc - koniki polne w całej tej historii jednak nie są pozytywnymi bohaterami:)


Staramy się nie zastanawiać za bardzo, dlaczego Ewa właśnie tak postanowiła nazwać ten film.

Trochę nam to też przypomina taką scenę z How I Met Your Mother, w której Barney tłumaczył, że Karate Kid to nie jest ten dzieciak, który trenował z Panem Miyagi, ale ten drugi, ten, który był mistrzem.

Obejrzeliśmy kolejny raz "bajkę o konikach polnych", pełni nadziei, że na jakiś czas będzie spokój.

Nadzieja skończyła się następnego dnia, gdzieś w okolicach godziny piątej rano, kiedy to zostaliśmy obudzeni radosnym: "Spójrz! Spadł ostatni liść!", wykrzyczanym do ucha...:)



sobota, 13 sierpnia 2016

Zasada zdjęć paszportowych

POTWIERDZILIŚMY - zdjęcie w paszporcie musi być brzydkie. Nawet nasza piękna córka, która na wszystkich zdjęciach wygląda jak drugie wcielenie Shirley Temple, dorobiła się właśnie zdjęcia paszportowego rodem z kroniki policyjnej.

Gorzej to mogłoby być chyba tylko gdybyśmy jej wyrabiali kartę kibica Legii Warszawa. Zdjęcia do karty kibica robione są na miejscu, w punkcie, który karty wydaje - i mam wrażenie, że mają tam jakiś specjalny filtr, którym te zdjęcia obrabiają, bo każdy wygląda na nich jak zbój. Przykładowo mój Mąż - przystojny i niezwykle fotogeniczny - wygląda na swoim zdjęciu, jakby zaraz miał ruszyć na jakąś ustawkę, żeby komuś wpie***lić. Ja też nie wyglądam lepiej (taaak, pełna nadziei, że Mąż zabierze mnie kiedyś na jakiś mecz, pozwoliłam sobie taką kartę wyrobić. Na mecz nigdy nie poszłam, Najlepszy-z-Braci - kibic Lecha - prawie przestał się do mnie odzywać:))

Swoją drogą żałuję, że nie udało mi się sfilmować całego procesu robienia zdjęcia do paszportu - no ale nie chciałam dziewczyny stresować dodatkowym obiektywem. W każdym razie - nie było łatwo. Okazało się, że równoczesne trzymanie otwartych oczu, zamkniętej buzi, twarzy zwróconej na wprost i wyprostowanego ciała jest w zasadzie niemożliwe. Trochę jak z moimi próbami pływania kraulem ("oddychanie-machanie nogami-machanie rękami" - wybierz 2 z 3). Na szczęście pan nastrzelał tyle fotek, że coś tam udało się wybrać:)

[Notka o zdjęciach, ale bez zdjęcia - te opieczętowaliśmy klauzulą "Ściśle Tajne" i schowaliśmy głęboko. Zdjęć w paszporcie się nie pokazuje, no, chyba, że jest to ABSOLUTNIE konieczne:)]

czwartek, 11 sierpnia 2016

Po angielsku

Bo z Ewą to jest tak, że można zadawać to samo pytanie dziesiątki razy i nigdy nie doczekać się reakcji - po czym któregoś dnia po prostu na to pytanie odpowie, zupełnie, jak gdyby robiła to zawsze (pytanie "a co tam dzisiaj robiłaś w przedszkolu" zadaję jej odkąd do tego przedszkola poszła, a dopiero wczoraj doczekałam się odpowiedzi). I nie dziwi nas w zasadzie, że ona potrafi coś powiedzieć albo że coś wie - bardziej to, że wreszcie postanowiła do nas przemówić.

Dzisiaj wieczorem Dawid poprosił Ewę, żeby zaśpiewała piosenkę, której nauczyła się na angielskim. Nie spodziewaliśmy się fajerwerków:) A tymczasem Ewa postanowiła nam tę piosenkę zaśpiewać (no, to była raczej melorecytacja, jeśli mam być precyzyjna, ale kto by się tam przejmował). Po angielsku. I ZROZUMIELIŚMY KAŻDE SŁOWO.

"Knock, knock, knock,
what's in the box?
One... Two... Three...
Open the box!
Helloooo!"

A szczególnie dumna jestem z wymowy "two". Ja tak ładnie nie potrafię wymówić "two". Dołączam "two" do listy angielskich słówek, które uwielbiam słuchać w wykonaniu Ewy (na liście jest już "fairy" - słówko, którego Ewa nauczyła się z jakiejś aplikacji na iPadzie).

Rozumienie tego, co Ewa mówi, było coraz łatwiejsze, dopóki nie uświadomiliśmy sobie, że teraz będzie trzeba najpierw domyślić się, w jakim języku mówi:)



W domu

Zawsze mnie nieco dziwiły utyskiwania rodziców na różnego rodzaju autystycznych forach, "że znowu wakacje, trzeba gdzieś będzie z dzieckiem wyjechać". To znaczy teoretycznie wiedziałam, o co chodzi - dzieci są przyzwyczajone do jakiegoś rytmu, a wakacje ten rytm zaburzają - no ale tylko teoretycznie...

Z każdym rokiem Ewa jest coraz starsza i coraz bardziej samodzielna, ale też coraz wyraźniej widać różnicę pomiędzy jej funkcjonowaniem w domu i poza nim. W tym roku wyjazd zmęczył nas na tyle, że po powrocie autentycznie cieszyliśmy się, że następnego dnia jest poniedziałek i wracamy do rytmu przedszkole-praca:)

Miałam tutaj napisać więcej o tym, jak to dziecko mi się na wywczasach rozregulowało, ale... dam już sobie spokój z marudzeniem i zamiast tego pochwalę się, że nauczyłam Ewę jeść... bułkę z masłem! :) Brzmi absurdalnie, ale w przypadku dziecka z pogłębiającą się wybiórczością jedzeniową i ogromną awersją do próbowania nowych potraw - jest niemałym sukcesem. Planuję pójść za ciosem i od przyszłego tygodnia zacząć jej przemycać do tej bułki kolejne produkty. Jakiś serek na początek?

W każdym razie - od poniedziałku mamy w domu dziecko-ideał:) Zero histerii, prawie zero wymuszania pomocy (na wakacjach potrafiła mówić "pomóż", jak poprosiło się ją np. o zdjęcie butów - i to "pomóż" oznaczało "zrób to za mnie"), zero "jestem chora, do szpitala". Poprawił się kontakt, poprawiła się też mowa. Wczoraj, jak wracałyśmy z przedszkola, przeprowadziłam chyba najbardziej rozbudowany dialog w historii (co było tym bardziej zaskakujące, że nie siedziałam na przeciwko niej, nie mogłam więc skupić jej uwagi na sobie poprzez np. dotknięcie ramienia):

Ja: "Ewa, a co robiłaś dzisiaj w przedszkolu?"
Ewa: "Emmm... Śpiewałam po angielsku, przytulałam, czytałam bajki."
Ja: "A kogo przytulałaś?" (imię i nazwisko, szybko, a ja już go znajdę i prześwietlę...:))
Ewa: "Kłapouszka." (ufff...)
Ja: "A kto czytał bajki? Pani?"
Ewa: "Sama."
Ja: "A, a o czym te bajki były?"
Ewa: "Emmm... O Puchatku, o miodku..." (i tu nastąpił monolog o jakichś pszczółkach i muszkach, nie do powtórzenia niestety:))


poniedziałek, 1 sierpnia 2016

Plusy choroby


Choroba trzymała Ewę długo – przez tydzień walczyliśmy z samą temperaturą. Na szczęście jest już dużo lepiej, teraz druga część wakacji (widać Opatrzność nad nami czuwała, że tak zaplanowaliśmy urlop – z tygodniową przerwą w środku).
Ale choroby w przypadku Ewy mają czasami też swoje plusy – mogą skutkować jakimś sukcesem w sferze rozwoju mowy i komunikacji.
Komunikowanie pojawia się u małych dzieci z reguły wtedy, kiedy dzieciom czegoś brakuje, kiedy czują jakąś potrzebę. Ewa była pod tym względem zawsze dosyć obojętna – jej podstawowe potrzeby (picie, jedzenie) były zawsze zaspakajane, pozostałe albo ignorowała, albo próbowała jakoś zaspokoić we własnym zakresie. W wyjątkowych sytuacjach zaczynała po prostu płakać i to na nas ciążył obowiązek domyślania się, o co chodzi (kiedyś napiszę więcej, jak ostatecznie rozwiązaliśmy ten problem i jak nauczyliśmy Ewę, do czego mówienie w ogóle służy).
Zwykła potrzeba nie wystarczała, aby pojawiła się u Ewy jakaś zmiana. Większość komunikacyjnych “skoków rozwojowych” musiało być poprzedzone jakimś małym dziecięcym dramatem.
Ewa na przykład bardzo długo nie potrafiła zawołać “mama”. Owszem, mówiła (a raczej powtarzała) słowo “mama”, potrafiła też mnie nazwać, jak się ją o to spytało (podobnie ze słowem “tata” i Dawidem). Ale nie zwracała się do mnie w ten sposób. A przecież wołanie “mama” to z reguły pierwszy etap komunikacji w wykonaniu najmłodszych dzieci. W jednym “mama” można zawrzeć tyle treści – prośbę o wzięcie na ręce, chęć zjedzenia posiłku czy pytanie o nieznany przedmiot. Tymczasem Ewa miała prawie dwa lata, a u nas tego “mama” ciągle nie było.
Jakiś czas przed jej drugimi urodzinami nasilił się u Ewy lęk separacyjny. Było to wywołane kilkoma zdarzeniami – najpierw była choroba, później odeszła nasza niania, pojawiła się nowa… W każdym razie jej niechęć do tracenia nas z oczu urosła do takich rozmiarów, że trudno było nawet wstać z kanapy i pójść do kuchni, żeby zrobić herbatę. A kuchnię mamy połączoną z salonem…
Najgorzej było rano – staraliśmy się wstawać i brać prysznic jeszcze zanim Ewa się obudzi, ale nie zawsze wychodziło. Czasem to my przysnęliśmy, czasem ona się szybciej obudziła. I jeśli nie widziała wtedy nas obojga – zaczynała płakać. Rano zazwyczaj to ja biorę prysznic jako druga, często więc ten płacz był spowodowany właśnie moją nieobecnością. A ciężko jest szybko wyskoczyć z prysznica, szczególnie, jeśli właśnie zaczęło się namydlać włosy…:) Z tamtego okresu pamiętam więc pośpieszne mycie włosów w akompaniamencie ryku zza drzwi. Dawidowi też nie było lekko – to on musiał Ewę uspokajać, co w sumie nie miało większego sensu, bo wiadomo było, że płacz nie ustanie, dopóki się nie pojawię. Ale podpowiadał jej zawsze: “zawołaj mama!”.
I pewnego dnia, spłukując szampon z włosów, usłyszałam wśród łkań pierwsze, rozpaczliwe “mamaaa!”.
Z kolei choroba, która właśnie mam nadzieję się kończy, zaowocowała innym “mama”. “Mama” śródnocnym. Kiedyś, jeśli Ewa zbudziła się w nocy i było jej z jakiegoś powodu źle, to zaczynała płakać (oczywiście czasami budziła się i źle wcale jej nie było – wtedy można było usłyszeć różnego rodzaju monologi w jej wykonaniu). Teraz – po prostu przychodzi. Doszliśmy już nawet do takiego stopnia zaawansowania, że czasami zjawia się w naszym łóżku, ale żadne z nas nie jest w stanie określić, kiedy właściwie przyszła. Ot, po prostu nagle się pojawia, znajduje sobie jakiś kącik, kładzie się i śpi dalej:)
No, ale choroba oznacza czasami przebudzenie w środku nocy, z gorączką i bólem głowy. Wtedy człowiek nie ma siły na spacery gdziekolwiek, z drugiej strony jednak pamięta, że takie sobie popłakiwanie po cichutku może nie odnieść zamierzonego skutku. I wtedy właśnie pojawia się “mama” śródnocne, oznaczające: “mamo, obudziłam się i nie mam siły przyjść, chodź do mnie!”. I to jest właśnie nasze najnowsze osiągnięcie:)


 (Ale dzisiaj jesteśmy na wakacjach, Ewa czuje się lepiej, tęcza na niebie, jest super:))

poniedziałek, 25 lipca 2016

Jak nauczyć dziecko pić wodę - w mniej niż minutę

Oduczenie dziecka picia słodkich napojów i przekonanie go do wody - oto jedno z największych wyzwań współczesnych rodziców! Nam się to udało - zupełnie przypadkowo:)

Co będzie potrzebne:
- napój elektrolitowy (taki z apteki, w saszetce, do rozrobienia w 200 ml wody)
- ulubiony sok dziecka
- woda

Co należy zrobić:
1. Przygotuj dziecku napój elektrolitowy do wypicia.
2. Posmakuj napój przed podaniem. Dojdź do wniosku, że jest obrzydliwy.
3. Dolej trochę ulubionego soku dziecka (w naszym przypadku - "jabłuszkowy")
4. Podaj dziecku do wypicia. Zobacz, jak się krzywi i pluje.
5. Spróbuj podać raz jeszcze. Spotkaj się z GWAŁTOWNĄ odmową wzięcia słomki do ust.
6. Przeproś dziecko, że próbowałeś/łaś skrzywdzić je tak obrzydliwym napojem.
7. Pobiegnij szybko po sok, tym razem bez elektrolitowej "wkładki". Podaj dziecku do wypicia. Spotkaj się z GWAŁTOWNĄ odmową wzięcia słomki do ust, uzupełnioną rozpaczliwym krzykiem: "Chcę wody!"
8. Podaj dziecku jego/jej UPRAGNIONĄ wodę.
9. CIESZ SIĘ NIEOCZEKIWANYM SUKCESEM.

Minus jest taki, że sukces trwa do momentu, w którym dziecko zapomni o tym, co zdarzyło się w punkcie 4:)

sobota, 23 lipca 2016

Wakacyjnie

Po ostatnim tygodniu mogę stwierdzić, że wakacje to nie tylko wypoczynek - to przede wszystkim setki przejechanych kilometrów, dziesiątki odwiedzonych członków rodziny i cała masa porażek wychowawczych. Oraz minimum jeden dzień, kiedy wszystko jest na "nie". U nas ten dzień wypadł w czwartek.

Ewa, chcesz wykąpać się w basenie? Nie. Chcesz coś zjeść? Nie. Może pójdziemy na spacer? Nie. Chcesz zjeść zupę? Tak. Podtykamy zupę, zjada jedną łyżkę i odsuwa. Chcesz jeszcze? Nie, grzankę. Podtykamy grzankę, zjada kęs i odsuwa. Pójdziemy na placki ziemniaczane? Nie. Frytki? Gofry? Loda? COKOLWIEK?!! W tle oczywiście jęczenie, marudzenie i płacz.

Wieczorem leżymy z Ewą, ona już powoli zasypia, ja głaszczę ją uspokajająco po głowie.

Ja: Jesteś moją najkochańszą księżniczką, wiesz? Mama bardzo nie lubi, jak masz taki marudkowy dzień, mama chciałaby znać przyczynę...
Ewa (wchodząc mi słowo): PIĄTEK.

To było ostatnie słowo, jakie wypowiedziała tamtego wieczora. A ja do teraz zastanawiam się nad sensem tej wypowiedzi:)

PS. W piątek natomiast odkryliśmy prawdziwą przyczynę czwartkowego marudzenia. Dość, żeby powiedzieć, że z wakacji wróciliśmy wcześniej, a dziś rano odbyliśmy wycieczkę do lekarza. Na szczęście, już jest lepiej:)


poniedziałek, 11 lipca 2016

Pracowity poranek

Gdzieś koło godziny 4 rano obudziło mnie gadanie. Mój niezawodny pod tym względem instynkt podpowiadał mi, że jest jeszcze zbyt wcześnie, żeby wstawać - więc gadanie zignorowałam. Ale monolog zza ściany nie ustawał przez kolejne kilkanaście minut, na dworze było już w zasadzie jasno, a ja zaledwie cztery godziny wcześniej nałykałam się tabletek z pseudoefedryną, toteż natychmiastowe zaśnięcie nie było takie łatwe, jak mi się z początku wydawało. Postanowiłam więc wstać i spróbować wyeliminować chociażby jeden czynnik rozpraszający - spacyfikować gadułę.

Idę więc do pokoju obok i widzę ją siedzącą w kącie, odgrywającą jakieś scenki Kłapouchem.

- Chcesz przyjść do nas do sypialni...? A może mama ma się położyć tutaj z tobą?
- Tak.

Kładę się, nakrywam po samą szyję kołdrą, Ewa kładzie się koło mnie.

- No, to którą stópkę mam najpierw zacząć głaskać?

I tak leżymy sobie przez chwilkę, już, już mam nadzieję, że jeszcze sobie przyśniemy. Ale monolog zaczyna się znowu. Żeby tylko monolog! Są też piosenki i wierszyki, i odgrywanie scenki z "Dzwoneczka", w której to jedna z wróżek budzi jakiegoś opornego króliczka krzycząc mu do ucha "wstawaj śpiochu!". Zgadnijcie, kto był króliczkiem...

Po jakimś czasie zmienia mnie Dawid, później, gdzieś koło szóstej, zmieniam go ja.

Na szczęście trzy lata to wystarczająco zaawansowany wiek, żeby można było zainstalować się z dzieckiem na kanapie, dać mu coś do jedzenia, rzucić kilka książek i liczyć na to, że zajmie się sobą, podczas gdy samemu uskutecznia się "jeszcze pięć minutek".

Plan jest genialny w swej prostocie i ma duże szanse powodzenia. Do momentu, kiedy pacyfikowana trzylatka nie postanowi się na rodzicu położyć i wyśpiewać mu prosto do ucha: "niech się tu nie schodzą łakomczuszki mu-uuu-szki!".

Do godziny 7:30 Ewa zdążyła przeczytać kilka książeczek, odszukać Walliego na kilkunastu obrazkach, pobawić się Lego, wypić kakao, zjeść grzanki, zjeść loda z truskawek, namalować farbami dwa obrazki, zainscenizować kilkanaście razy wybrane scenki z filmu z Dzwoneczkiem (przy użyciu półprzytomnej matki), zaśpiewać kilka piosenek i powiedzieć kilka wierszyków (w tym stworzyć jedno kreatywne połączenie wierszyka o czerwonych jabłuszkach i piosenki o zielonym ogórku).

Zanim ubrałam ją przed wyjściem do przedszkola, musiałam najpierw zmyć z niej różnokolorowe plamy z farb i truskawek (z twarzy i korpusu - bo w taką pogodę najlepiej maluje się topless, pamiętajcie).

Poniżej dzieła Ewy z dzisiejszego poranka, określone przez Dawida jako "wczesny Degas - no, albo któryś z tych, co to malowali kropkami":)) Chociaż to drugie to mi bardziej pod Van Gogha podchodzi. No nic, wychodzi na to, że czas obciąć Ewie ucho i zacząć trzepać kasę na jej niewątpliwym talencie:)




PS. A tak zupełnie serio w temacie malarstwa i autystycznych dzieci - nie wiem, czy słyszeliście o sześcioletniej Iris Grace i jej obrazach: https://irisgracepainting.com/. Niesamowite:)


sobota, 9 lipca 2016

Podręczny zestaw do kąpieli

Jedną z ulubionych rozrywek mojego dziecka jest moczenie się w wodzie. Basen, wanienka z wodą wystawiona na taras, piaskownica wypełniona po burzy deszczówką, fontanna w centrum handlowym, ba, choćby małe wiaderko z wodą - jak Ewa zobaczy wodę, to automatycznie załącza się jej w głowie procedura: "1. Rozebrać się do naga 2. Wejść do zbiornika z wodą".


Najprostszym i najbardziej oczywistym sposobem na zanurzenie się w wodzie jest oczywiście kąpiel. W zależności od fantazji Ewa uskutecznia kąpiele w wannie, w wanience/misce postawionej w wannie lub w wanience/misce postawionej pod prysznicem. Najczęściej jednak ląduje w wannie, stąd też wanna jest u nas składowiskiem różnego rodzaju akcesoriów i zabawek, których Ewa do kąpieli używa.

Raz na jakiś czas podejmuję się karkołomnego zadania "odgruzowania" wanny i ograniczenia nieco liczby przedmiotów, które tam się znajdują.

Wczoraj był jeden z tych dni.

Oprócz oczywistych gadżetów przeznaczonych do kąpieli, w wannie znalazłam między innymi:
- filiżanki/talerzyki/łyżeczki/dzbanuszki - elementy minimum 3 różnych zabawkowych serwisów do herbaty,
- dwie lalki barbie,
- kilkanaście plastikowych figurek z jajek z niespodzianką,
- kilkanaście plastikowych rybek z magnesami (wędki, która też była w zestawie, niestety nie znalazłam),
- wiaderko, plastikowe grabki, konewkę i foremkę do piasku,
- maskę i rurkę do pływania,
- siatkę do prania,
- butelkę ze spryskiwaczem,
- dużą chochlę do zupy.

Liczba zabaw, które można wymyślić z takim zestawem jest praktycznie nieograniczona...:)