poniedziałek, 1 sierpnia 2016

Plusy choroby


Choroba trzymała Ewę długo – przez tydzień walczyliśmy z samą temperaturą. Na szczęście jest już dużo lepiej, teraz druga część wakacji (widać Opatrzność nad nami czuwała, że tak zaplanowaliśmy urlop – z tygodniową przerwą w środku).
Ale choroby w przypadku Ewy mają czasami też swoje plusy – mogą skutkować jakimś sukcesem w sferze rozwoju mowy i komunikacji.
Komunikowanie pojawia się u małych dzieci z reguły wtedy, kiedy dzieciom czegoś brakuje, kiedy czują jakąś potrzebę. Ewa była pod tym względem zawsze dosyć obojętna – jej podstawowe potrzeby (picie, jedzenie) były zawsze zaspakajane, pozostałe albo ignorowała, albo próbowała jakoś zaspokoić we własnym zakresie. W wyjątkowych sytuacjach zaczynała po prostu płakać i to na nas ciążył obowiązek domyślania się, o co chodzi (kiedyś napiszę więcej, jak ostatecznie rozwiązaliśmy ten problem i jak nauczyliśmy Ewę, do czego mówienie w ogóle służy).
Zwykła potrzeba nie wystarczała, aby pojawiła się u Ewy jakaś zmiana. Większość komunikacyjnych “skoków rozwojowych” musiało być poprzedzone jakimś małym dziecięcym dramatem.
Ewa na przykład bardzo długo nie potrafiła zawołać “mama”. Owszem, mówiła (a raczej powtarzała) słowo “mama”, potrafiła też mnie nazwać, jak się ją o to spytało (podobnie ze słowem “tata” i Dawidem). Ale nie zwracała się do mnie w ten sposób. A przecież wołanie “mama” to z reguły pierwszy etap komunikacji w wykonaniu najmłodszych dzieci. W jednym “mama” można zawrzeć tyle treści – prośbę o wzięcie na ręce, chęć zjedzenia posiłku czy pytanie o nieznany przedmiot. Tymczasem Ewa miała prawie dwa lata, a u nas tego “mama” ciągle nie było.
Jakiś czas przed jej drugimi urodzinami nasilił się u Ewy lęk separacyjny. Było to wywołane kilkoma zdarzeniami – najpierw była choroba, później odeszła nasza niania, pojawiła się nowa… W każdym razie jej niechęć do tracenia nas z oczu urosła do takich rozmiarów, że trudno było nawet wstać z kanapy i pójść do kuchni, żeby zrobić herbatę. A kuchnię mamy połączoną z salonem…
Najgorzej było rano – staraliśmy się wstawać i brać prysznic jeszcze zanim Ewa się obudzi, ale nie zawsze wychodziło. Czasem to my przysnęliśmy, czasem ona się szybciej obudziła. I jeśli nie widziała wtedy nas obojga – zaczynała płakać. Rano zazwyczaj to ja biorę prysznic jako druga, często więc ten płacz był spowodowany właśnie moją nieobecnością. A ciężko jest szybko wyskoczyć z prysznica, szczególnie, jeśli właśnie zaczęło się namydlać włosy…:) Z tamtego okresu pamiętam więc pośpieszne mycie włosów w akompaniamencie ryku zza drzwi. Dawidowi też nie było lekko – to on musiał Ewę uspokajać, co w sumie nie miało większego sensu, bo wiadomo było, że płacz nie ustanie, dopóki się nie pojawię. Ale podpowiadał jej zawsze: “zawołaj mama!”.
I pewnego dnia, spłukując szampon z włosów, usłyszałam wśród łkań pierwsze, rozpaczliwe “mamaaa!”.
Z kolei choroba, która właśnie mam nadzieję się kończy, zaowocowała innym “mama”. “Mama” śródnocnym. Kiedyś, jeśli Ewa zbudziła się w nocy i było jej z jakiegoś powodu źle, to zaczynała płakać (oczywiście czasami budziła się i źle wcale jej nie było – wtedy można było usłyszeć różnego rodzaju monologi w jej wykonaniu). Teraz – po prostu przychodzi. Doszliśmy już nawet do takiego stopnia zaawansowania, że czasami zjawia się w naszym łóżku, ale żadne z nas nie jest w stanie określić, kiedy właściwie przyszła. Ot, po prostu nagle się pojawia, znajduje sobie jakiś kącik, kładzie się i śpi dalej:)
No, ale choroba oznacza czasami przebudzenie w środku nocy, z gorączką i bólem głowy. Wtedy człowiek nie ma siły na spacery gdziekolwiek, z drugiej strony jednak pamięta, że takie sobie popłakiwanie po cichutku może nie odnieść zamierzonego skutku. I wtedy właśnie pojawia się “mama” śródnocne, oznaczające: “mamo, obudziłam się i nie mam siły przyjść, chodź do mnie!”. I to jest właśnie nasze najnowsze osiągnięcie:)


 (Ale dzisiaj jesteśmy na wakacjach, Ewa czuje się lepiej, tęcza na niebie, jest super:))