Choroba trzymała Ewę długo – przez tydzień
walczyliśmy z samą temperaturą. Na szczęście jest już dużo lepiej, teraz druga część
wakacji (widać Opatrzność nad nami czuwała, że tak zaplanowaliśmy urlop – z
tygodniową przerwą w środku).
Ale choroby w przypadku Ewy mają czasami
też swoje plusy – mogą skutkować jakimś sukcesem w sferze rozwoju mowy i
komunikacji.
Komunikowanie pojawia się u małych dzieci z
reguły wtedy, kiedy dzieciom czegoś brakuje, kiedy czują jakąś potrzebę. Ewa
była pod tym względem zawsze dosyć obojętna – jej podstawowe potrzeby (picie,
jedzenie) były zawsze zaspakajane, pozostałe albo ignorowała, albo próbowała
jakoś zaspokoić we własnym zakresie. W wyjątkowych sytuacjach zaczynała po
prostu płakać i to na nas ciążył obowiązek domyślania się, o co chodzi (kiedyś
napiszę więcej, jak ostatecznie rozwiązaliśmy ten problem i jak nauczyliśmy Ewę,
do czego mówienie w ogóle służy).
Zwykła potrzeba nie wystarczała, aby
pojawiła się u Ewy jakaś zmiana. Większość komunikacyjnych “skoków rozwojowych”
musiało być poprzedzone jakimś małym dziecięcym dramatem.
Ewa na przykład bardzo długo nie potrafiła
zawołać “mama”. Owszem, mówiła (a raczej powtarzała) słowo “mama”, potrafiła
też mnie nazwać, jak się ją o to spytało (podobnie ze słowem “tata” i Dawidem).
Ale nie zwracała się do mnie w ten sposób. A przecież wołanie “mama” to z
reguły pierwszy etap komunikacji w wykonaniu najmłodszych dzieci. W jednym
“mama” można zawrzeć tyle treści – prośbę o wzięcie na ręce, chęć zjedzenia
posiłku czy pytanie o nieznany przedmiot. Tymczasem Ewa miała prawie dwa lata,
a u nas tego “mama” ciągle nie było.
Jakiś czas przed jej drugimi urodzinami
nasilił się u Ewy lęk separacyjny. Było to wywołane kilkoma zdarzeniami –
najpierw była choroba, później odeszła nasza niania, pojawiła się nowa… W
każdym razie jej niechęć do tracenia nas z oczu urosła do takich rozmiarów, że
trudno było nawet wstać z kanapy i pójść do kuchni, żeby zrobić herbatę. A
kuchnię mamy połączoną z salonem…
Najgorzej było rano – staraliśmy się
wstawać i brać prysznic jeszcze zanim Ewa się obudzi, ale nie zawsze
wychodziło. Czasem to my przysnęliśmy, czasem ona się szybciej obudziła. I
jeśli nie widziała wtedy nas obojga – zaczynała płakać. Rano zazwyczaj to ja
biorę prysznic jako druga, często więc ten płacz był spowodowany właśnie moją
nieobecnością. A ciężko jest szybko wyskoczyć z prysznica, szczególnie, jeśli
właśnie zaczęło się namydlać włosy…:) Z tamtego
okresu pamiętam więc pośpieszne mycie włosów w akompaniamencie ryku zza drzwi.
Dawidowi też nie było lekko – to on musiał Ewę uspokajać, co w sumie nie miało
większego sensu, bo wiadomo było, że płacz nie ustanie, dopóki się nie pojawię.
Ale podpowiadał jej zawsze: “zawołaj mama!”.
I pewnego dnia, spłukując szampon z włosów,
usłyszałam wśród łkań pierwsze, rozpaczliwe “mamaaa!”.
Z kolei choroba, która właśnie mam nadzieję
się kończy, zaowocowała innym “mama”. “Mama” śródnocnym. Kiedyś, jeśli Ewa
zbudziła się w nocy i było jej z jakiegoś powodu źle, to zaczynała płakać
(oczywiście czasami budziła się i źle wcale jej nie było – wtedy można było
usłyszeć różnego rodzaju monologi w jej wykonaniu). Teraz – po prostu
przychodzi. Doszliśmy już nawet do takiego stopnia zaawansowania, że czasami
zjawia się w naszym łóżku, ale żadne z nas nie jest w stanie określić, kiedy
właściwie przyszła. Ot, po prostu nagle się pojawia, znajduje sobie jakiś
kącik, kładzie się i śpi dalej:)
No, ale choroba oznacza czasami
przebudzenie w środku nocy, z gorączką i bólem głowy. Wtedy człowiek nie ma
siły na spacery gdziekolwiek, z drugiej strony jednak pamięta, że takie sobie
popłakiwanie po cichutku może nie odnieść zamierzonego skutku. I wtedy właśnie
pojawia się “mama” śródnocne, oznaczające: “mamo, obudziłam się i nie mam siły
przyjść, chodź do mnie!”. I to jest właśnie nasze najnowsze osiągnięcie:)
(Ale dzisiaj jesteśmy na wakacjach, Ewa czuje się lepiej, tęcza na niebie, jest super:))
(Ale dzisiaj jesteśmy na wakacjach, Ewa czuje się lepiej, tęcza na niebie, jest super:))