wtorek, 31 maja 2016

Ewy przygoda z przedszkolem - adaptacja i pierwsze tygodnie

Czasami jest tak, że człowiek szuka bardzo długo, bo ciągle coś mu nie do końca pasuje. Wreszcie olewa szukanie i wybiera najlepszą opcję z tych dostępnych, albo przeciwnie - trafia na coś i od razu czuje, że to jest to. Tak było u nas - odwiedziliśmy dwa przedszkola (oprócz tego pierwszego) i mimo, że teoretycznie wszystko było w nich ok - ciągle miałam poczucie, że trzeba szukać dalej. Niby niewiele od przedszkola oczekiwaliśmy - raptem tego, żeby Ewa mogła wejść w grupę i rozpocząć socjalizację, a oprócz tego może ze 2h tygodniowo jakichś zajęć z pedagogiem specjalnym czy logopedą (byliśmy w stanie utrzymać terapię w Asyście, gdyby nie było innego wyjścia). Żeby było w miarę bezpiecznie, w miarę czysto, żeby nie zmuszali do jedzenia (bo ja mam z tego powodu ciągle traumę), żeby nie bili i nie zamykali jej w jakiejś komórce...:) Podstawy po prostu. Fajerwerki typu dwa języki obce z native'm, lekcje baletu, karate i lepienia w glinie - naprawdę nas średnio interesowały.

Ale były drobiazgi, które nie dawały nam w tych przedszkolach spokoju.

W jednym na moje pytanie, czy możemy liczyć na zajęcia z logopedą i pedagogiem specjalnym - pani dyrektor zaczęła recytować formułkę, że każde dziecko na początku jest oceniane przez logopedę pod kątem ewentualnych problemów z mową, i jeśli takowe zostaną stwierdzone, możemy sobie wykupić pakiet zajęć indywidualnych. Stwierdzenie było o tyle zabawne, że przyszłam na spotkanie z całą teczką zaświadczeń, że Ewa opóźniony rozwój mowy posiada - o czym pani wiedziała. Później, przyciśnięta, pani dyrektor stwierdziła, że póki co to orzeczenie o potrzebie kształcenia specjalnego dla Ewy na nic się w zasadzie nie przyda, bo i tak nie dostaną na nią dotacji (bo coś tam). Więc możemy płacić niemałe czesne, wykupić sobie dodatkową terapię, ale hej, Ewa będzie się uczyła dwóch języków obcych! Fajnie, ale skupmy się na razie na polskim...

W drugim już tam coś na temat autyzmu wiedzieli, nawet więcej niż mniej. Przeprowadzono z nami dokładny wywiad, jak Ewa funkcjonuje, jak wygląda jej terapia itd. Mogłam przez ponad godzinę robić to, co każda matka uwielbia, mianowicie - opowiadać o swoim dziecku:) Oferta super, bo Ewa byłaby zwolniona z czesnego, miałaby też kilka godzin tygodniowo indywidualnej terapii. "Logopeda? Obowiązkowo! W ogóle, to dziwne, że Ewa nie miała tego logopedy wcześniej, bo teraz byłyby zupełnie inne efekty. Metoda krakowska daje świetne rezultaty!" Na moją delikatną sugestię, że uważam, że problemy Ewy z mówieniem wynikają raczej z niezrozumienia celów komunikacji, co świetnie widać było przy wprowadzaniu jej PECS - pani natychmiast przeszła do ofensywy, że "my tu nie stosujemy PECS, ale elementy języka migowego, bo wg badań to...". Ciągle wydaje mi się jednak, że warto zastanowić się nad przyczynami zaburzeń, a nie pracować nad jego skutkami.

Obecne przedszkole najpierw zaskoczyło nas swoim wyglądem. Ono jest po prostu... ładne. Wszystko nowe, czyste, świeże. Duże, jasne sale. Kolorowo, ale nie tak "naciupane", jak to bywa w placówkach opiekuńczo-oświatowych:) Spotkanie z rzeczową panią dyrektor, później z panią, która nadzoruje terapię dzieci z orzeczeniami. Urzekła mnie tym, że... nie upierała się przy zajęciach z logopedą dla Ewy, mimo, iż wiedziała, że Ewa ma opóźnioną mowę. Mówiła, że podstawą ma być terapia w grupie oraz zajęcia indywidualne, które mają być nakierowane na rozwój umiejętności społecznych, w tym komunikacji.

W ostatnim tygodniu kwietnia i pierwszym tygodniu maja Ewa brała udział w adaptacji w Przedszkolu (piszę z wielkiej litery, żeby było wiadomo, że chodzi o nasze, długo poszukiwane, przedszkole). Chodziła tam na 2-3h, po porannych zajęciach w Asyście. Początkowo przebywała w sali z Nianią, później, powolutku, zaczęła zostawać sama. W drugim tygodniu adaptacji (który to tydzień był wyjątkowo krótki, bo chorowałyśmy od weekendu aż do środy, więc w przedszkolu Ewa była w czwartek i piątek), Ewa w zasadzie przez cały czas była w sali bez obstawy.

Od kolejnego tygodnia chodzi już od 8:30 do 15:30. Zaadaptowała się super, od pierwszego "pełnego" dnia zasypiała bez problemu w trakcie leżakowania (co było dużym zaskoczeniem dla Pań - były pewne, że będzie miała problemy z wyciszeniem się i zaśnięciem w sali pełnej innych dzieci). Jedyny problem - ciągle nie chce w przedszkolu nic zjeść. Ale spokojnie, głodem ją weźmiemy, będzie dobrze:)

A największe zaskoczenie dla mnie? Odprowadzam Ewę pierwszego "pełnego" dnia. Wchodzimy przez furtkę i idziemy do drzwi, po drodze mijając dwie dziewczynki - na oko trzy- i pięcioletnią - i ich mamę. Nagle słyszę, jak starsza z dziewczynek mówi:

"O, cześć Ewa! Mamo, popatrz, to Ewa, moja koleżanka!"

Wygląda na to, że Ewa szybciej nawiązuje znajomości niż jej neurotypowi rodzice. Nie wiem, czy się cieszyć (z jej powodu), czy też głęboko zastanowić nad sobą...:)




Henio

Pewnego dnia przyniosłam do domu siatkę z zakupami. Siatka była efektem moich wojaży po sklepach, mających na celu uzupełnienie braków w naszej letniej garderobie (a które skończyły się jak zwykle, czyli zakupami w rozmiarze 104).

Ewa dopadła mnie już przy drzwiach i zajrzała do torby.

"Henio!" - zawołała.

"Jaki Henio?!" - mruknęłam do siebie pod nosem, Ewa natomiast w tym momencie miała go już na głowie. Kapelutek, który kupiłam, bo tak pociesznie uśmiechał się do mnie z wieszaka. Do celów praktycznych kupiłam również normalną, materiałową czapkę, zakładając, że kapelutek nie przypadnie Gwieździe do gustu.

Dzisiaj nawet nie pamiętam, jakiego koloru jest tamta czapka - Ewa nigdy jej nie założyła. Po co, skoro jest Henio?

Próbowaliśmy z Dawidem dociec, skąd wzięło się to imię. Ewa póki co na ten temat milczy. Henio to Henio, po prostu. Nasze prywatne dochodzenie wykazało, że jedyny "Henio", jakiego Ewa może znać, to "Henio Tulistworek" z jednej z piosenek dziecięcych, które czasami u nas lecą. Ale Ewa nigdy nie oglądała bajki, z której ta piosenka pochodzi, więc nie wie, jak tamten Henio wygląda. Co więcej, googlaliśmy tę bajkę i tamten nijak do naszego Henia nie jest podobny...

Czwartkowe przedpołudnie spędziliśmy na placu zabaw przy AWF. Siedzimy sobie na kocyku rozłożonym na trawie i obserwujemy Gwiazdę.

Ja: "Śmisznie wygląda z tym Heniem na głowie. Tylko czemu założyła go tył naprzód?"
Dawid: "No jak to czemu, to przecież oczywiste. Żeby mieć oczy z tyłu głowy."



poniedziałek, 23 maja 2016

Zanotować: córka zawsze ma rację

Godzina 17, szykuję w kuchni obiad. Z głośników leci muzyka, ustawiona raczej głośniej niż ciszej (mój nowy super-hiper telefon, prezent od Męża, ma taką genialną funkcję udostępniania muzyki i puszczania jej przez wieżę, tak więc wykupiłam abonament w Spotify i hulaj dusza!:)). Ewa kręci mi się pod nogami, co chwilę kombinując, jak by tu wyłudzić kolejnego loda (żeby nie było - lody to u nas zmiksowane na papkę owoce z awokado, "doprawione" Eye-Q). Nagle puszcza się biegiem do drzwi wejściowym z okrzykiem "Tatuś!".

Myślę sobie: "Coś się dziewczynie pomyliło". Zazwyczaj nadejście Taty obwieszcza "piknięcie" domofonu (oznaczające, że ktoś przy drzwiach wejściowych wprowadza kod). Tym razem piknięcia nie było - tak przynajmniej mi się wydaje, bo muzyka gra dosyć głośno. Ewa jednak kręci się w korytarzu, więc idę za nią.

Ja: "Ewa, ale Tata jeszcze nie idzie..."
Ewa: "Tatuś! Z rowerem!" (Tata kupił sobie w zeszłym tygodniu rower i teraz dojeżdża nim na metro)
Ja otwierając drzwi: "No dobrze, zobaczymy, ale wydaje mi się, że to nie Tatuś..."
Wyglądamy na klatkę i w tym momencie słyszymy charakterystyczny dźwięk obracających się kół roweru, dobiegający zza rogu korytarza - w miejscu, gdzie mamy komórkę i gdzie Dawid trzyma rower. I głos Dawida: "To Tatuś!"

Spytałam Dawida, czy otwierał drzwi domofonem - co oznaczałoby, że ten jednak "piknął", ale przez muzykę tego nie usłyszałam. Powiedział, że nie - drzwi ktoś zostawił otwarte.

JAK ONA TO USŁYSZAŁA?!!

Wychodzi na to, że należy uzupełnić listę supermocy mojej córki.

I raz jeszcze zanotować sobie w kajeciku, że jeśli Ewa coś mówi, TO TAK JEST.

A może ona jest X-Menem? :)

niedziela, 22 maja 2016

Muzycznie

Leniwe niedzielne popołudnie. Siedzimy sobie na kanapie, Ewa z nami, chociaż czymś tam zajęta w kącie. W radiu leci "Streets of Philadelphia".

Dawid: "Nigdy nie pamiętam, kto to śpiewa."
Ja: "Bruce Springsteen."
Dawid: "No właśnie, też tak zawsze myślę. Ale potem zaczynam się zastanawiać, że to może jednak jest Chris Rea... Albo Chris Isaak..."
Ewa: "Albo KRISTOFF..."


Jej skojarzenia są jednak jeszcze nieco ograniczone...:)


Bibliofilka

Czytamy "Maks dba o zdrowie". Z tyłu, na okładce, są wymienione inne książeczki z serii. Ewa analizuje dokładnie każdą z pozycji, po czym zrywa się nagle z kanapy i biegnie do przedpokoju. Po chwili wraca z butami w ręku.

Ja: "Ewa, gdzie idziesz?"
Ewa: "Do biblioteki po książeczki!"
Ja: "Wiesz, o tej porze biblioteka jest już zamknięta"
Ewa: *płacz*
Ja: "Ale popatrz, tu na okładce jest adres sklepu, mama wieczorem wejdzie do internetu i zamówi dla Ciebie Maksa, a za kilka dni Pan Listonosz go dla ciebie przyniesie. Co ty na to?"

Ewa wydaje się usatysfakcjonowana tym tłumaczeniem, wstaję więc i idę do kuchni po coś do picia. Po kilku minutach przychodzi Ewa, tym razem buty ma już na nogach i wydaje się być gotowa do wyjścia. Pytam więc znowu:

Ja: "Ewa, gdzie idziesz?"
Ewa: "Do internetu po książeczki!"


sobota, 14 maja 2016

Ewy przygoda z przedszkolem - prolog

Dokładnie w drugie urodziny Ewy (czyli przeszło rok temu) usłyszeliśmy od pewnej Pani Neurologopedy, że Ewa powinna jak najszybciej pójść do przedszkola. Że sposób jej "gaworzenia" wskazuje na to, że mówić z pewnością zacznie, ale bardzo pomogłoby jej obcowanie z innymi dziećmi w grupie. Uczepiliśmy się mocno tej opinii i zaczęliśmy dążyć do tego, żeby Ewa zaczęła swoją karierę w przedszkolu.

Nasza Pani Psycholog nie podzielała jednak tego zdania, więc szło nam dosyć powoli:) W czerwcu znaleźliśmy pewne przedszkole, dosyć młode, ale z doświadczoną kadrą. Prywatne, integracyjne, nastawione na autystów (ze względu na doświadczenie Pani Dyrektor). Poszliśmy z Ewą na obserwację (w grupie). Jeszcze w trakcie obserwacji byłam przekonana, że będzie super (Ewa weszła sama do sali, dawała sobie pokazywać zabawki), po czym okazało się jednak, że zdaniem Pani Dyrektor to jeszcze nie ten czas.

Drugie podejście robiliśmy w październiku. Wcześniej, w lipcu, Ewa zaczęła chodzić trzy razy w tygodniu do takiego klubiku dla "przed-przedszkolaków".

W październiku okazało się, że Ewa zrobiła ogromne postępy, widać po niej, że obserwuje zachowania i relacje w grupie, jest gotowa, żeby pójść do przedszkola!

Tyle, że akurat wtedy w przedszkolu nie było miejsca.

Umówiłam się z Panią Dyrektor, że będę dzwonić po Nowym Roku. Dodzwoniłam się, rozmawiałyśmy - miejsca "natychmiast" ciągle nie było, Pani nie wiedziała też, co z utworzeniem nowej grupy we wrześniu (to był okres zamieszania z sześciolatkami, nikt wtedy nie wiedział, czy będą zostawały w przedszkolach czy nie). Miałam dzwonić na początku lutego. Zadzwoniłam na początku lutego - znowu ta sama historia - jeszcze nic nie wiadomo co z wrześniem, teraz niby miałaby jedno miejsce, ale jedna z przedszkolanek jest chora, ma mieć jakiś zabieg, więc mają jedną osobę mniej, a adaptacja nowego dziecka z orzeczeniem jest z reguły dosyć pracochłonna. Mam zadzwonić na początku marca.

Na początku marca znowu zaczęłam dzwonić. Ale kontakt już się urwał. Wydzwaniałam chyba tydzień, wreszcie otrzymałam smsa, że Pani "zadzwoni w wolnej chwili". Spoko. Pomyślałam sobie, że pewnie faktycznie ma urwanie głowy z tymi sześciolatkami, wiadomo, jak to bywa w przedszkolu:) No to napisałam maila, co i jak u nas, jakie mamy plany odnośnie przedszkola Ewy, no i czy moglibyśmy dostać jakąś informację na temat miejsca we wrześniu, bo akurat jest rekrutacja do przedszkoli publicznych, a chcemy mieć jakiś "plan B".

Prosiłam o jakąś odpowiedź do 17 marca, bo wtedy upływał termin rekrutacji w przedszkolach publicznych. Zero reakcji.

Do 17 wysłałam jeszcze kilka proszących, później już błagalnych maili i smsów, z prośbą o jakąkolwiek odpowiedź, choćby "tak" albo "nie". Bardzo zależało mi na tym przedszkolu, przez kilka ładnych miesięcy byłam przekonana, że to będzie akurat to.

I w pewnym momencie dotarło do mnie - że tak nie powinno być. To nie tak powinna wyglądać relacja rodzic-terapeuta (bo tym de facto byłoby dla nas przedszkole - placówką terapeutyczną). Być może Asysta nas trochę "popsuła" - tam w każdej chwili mogłam napisać maila/wysłać smsa/zadzwonić do którejkolwiek z naszych terapeutek, nie musiałam się napraszać. Zresztą, dla dobrego terapeuty to oczywiste, że odpowiedni przepływ informacji pomiędzy terapeutą a rodzicem jest niezbędny do tego, żeby dziecku pomóc. Nie da się wiele osiągnąć, jeżeli "każdy sobie rzepkę skrobie" gdzieś na boku.

Poza tym - jeśli w ten sposób wygląda komunikacja na etapie: "dzień dobry, przyprowadzam Wam dziecko z orzeczeniem, dostaniecie na nie niemałą dotację, plus w ramach bonusa - spore czesne, które będę Wam płacić, chcecie?", to jak będzie później?

Od marca minęły dwa miesiące, a mnie ciągle ta sprawa jakoś uwiera. I to nie dlatego, że ostatecznie nie udało nam się dostać do przedszkola, które być może byłoby świetne dla Ewy. Ale dlatego, że ktoś sprawił, że pisałam błagalne maile i smsy. I nawet nie błagalne w stylu: "proszę, przyjmijcie moje dziecko", ale raczej "proszę, napiszcie cokolwiek". Ktoś zepchnął mnie do roli natrętnego petenta - a żaden rodzic nie powinien czuć się jak petent. A już szczególnie rodzic niepełnosprawnego dziecka, rodzic, który da sobą pomiatać, żeby tylko ktoś jego dziecku pomógł. To jak kopanie leżącego...

W momencie, w którym to sobie uświadomiłam - zaczęłam szukać innego przedszkola. Byliśmy w kilku, ostatecznie wybraliśmy takie, w którym już od progu dało się poczuć, że dobry kontakt z rodzicem to jednak sprawa najwyższej wagi:)


środa, 11 maja 2016

Słowotwórczo

Na zakupach. Stoimy przed wielkim regałem z sokami.

Dawid: "Ewa, jaki chcesz smak soku? Jabłkowy? Pomarańczowy? Winogronowy...?"
Ewa: "BARBIOWY!!!"
(Nie, to nie jest kryptoreklama jakby co:))

sobota, 7 maja 2016

Latarki


Zaczęło się chyba od tego, że kiedyś (jakieś dwa lata temu prawie) Dziadek G zauważył słabość Ewy do latarek. Zaczął więc zwozić jej więc kolejne egzemplarze – klasyczne, w różnego rodzaju rozmiarach, ale też mrygające światełka do rowerów, czołówki, latareczki z przezroczami z obrazkami dinozaurów… no wszystko tam było. W pewnym momencie w naszym mieszkaniu chyba w każdym pomieszczeniu można było znaleźć minimum jedną latarkę (co jest w sumie bardzo przydatne w przypadku jakiegoś blackout’u). Co ciekawe, Dziadek G zgodził się nawet te latarki wnuczce serwisować – raz na jakiś czas zajeżdżał do nas z zapasem baterii.

Ostatnio jedna z latarek się zepsuła. Ale tak zepsuła, że trzeba ją niestety było spisać na straty.

Napomknęłam o tym przedwczoraj Dziadkowi G. Dostałam od razu polecenie, że powinniśmy wykonać dokładny audyt stanu latarek, z wyraźną informacją, jaki rodzaj latarek jest najbardziej przez Pyszcza preferowany.

Wczoraj Dziadek G zaoferował, że pożyczy Ewie jedną ze swoich ulubionych latarek, które wozi w samochodzie. Latarka ma wszystko – dwa tryby świecenia, rączkę, którą dodatkowo można świecić czerwonym mrygającym światełkiem, młotek, którym można rozbić szybę w samochodzie i nożyk. Do tego wszystkiego można tę latarkę naładować ręcznie, kręcąc korbką. No jakbym miała utknąć gdzieś pod jakąś lawiną, to tylko z taką latarką! Tak więc latarkę Dziadek G pożyczy Ewie, a my mamy obserwować, czy jej się taka latarka spodoba – jeśli tak, to kupi jej identyczną.

Dzisiaj z kolei Dziadek G zajechał nieoczekiwanie pod budynek, w którym mam zajęcia i wręczył mi jeszcze dwie małe latarki (jedną z nich można przyczepić do czegoś jako breloczek) oraz latarkę w kształcie kamienia ładowaną małym solarem:)

Bystrzak


Długi weekend majowy minął nam na leczeniu przeziębienia – u mnie i u Ewy. Katar lał się strumieniami, gdzieś w okolicach poniedziałku nasze zapasy chusteczek spadły poniżej poziomu optymalnego (który wynosi: po jednym pudełku w każdej sypialni, koło kanapy, na stole w salonie, w kuchni, w łazience + 2 pudełka zapasowe). We wtorek rano weszliśmy w stan „niepokojący” – pudełek mieliśmy już mniej niż punktów, w których powinny się znajdować. Wieczorem liczba pudełek osiągnęła stan krytyczny – zostały nam tylko dwa, które co chwilę gdzieś przenosiliśmy. W środę pojechałyśmy do Biedronki po zapasy, bo jeszcze dzień zwłoki i zostałby nam tylko papier toaletowy. 

Katar był naszym głównym objawem, więc podstawą naszego leczenia było częste czyszczenie i nawilżanie nosa, a także inhalacje olejkami eterycznymi. Szczęście w nieszczęściu jest takie, że Ewa wprost kocha moczyć się w wannie – w dzień, w który nigdzie nie wychodzi, mogłaby do tej wanny pakować się ze cztery razy. I na to jej pozwalaliśmy – za każdym razem, kiedy naszła jej na to ochota, napełnialiśmy małą wanienkę ciepłą wodą, do tego kilka kropel olejków i niech się moczy do woli – smarki leciały wtedy szeeeerooookim strumieniem. Dawid porobił zapasy w poniedziałek i miałyśmy chyba z sześć różnych olejków do wyboru. 

No i stoją tak te buteleczki z olejkami w łazience od tygodnia. Na wierzchu, bo nie wiadomo, kiedy znowu będą potrzebne.

W czwartek rano Ewa już czuła się ok, więc postanowiłyśmy pojechać na zajęcia i później do przedszkola. Wstajemy więc rano i jak to zwykle rano bywa – poranne zamieszanie.  

I nagle słyszę ten dźwięk. Podejrzany *PLUSK*. Podobno to jeden z bardziej stresujących dźwięków, które rodzic małego dziecka może usłyszeć. Lecę więc do łazienki i widzę Gwiazdę stojącą nad ubikacją i gapiącą się w jej otchłań.  

O nie – myślę sobie – coś tam utopiła.

Podchodzę i widzę – odkręcony olejek pływający w muszli. Z ubikacji powoli zaczyna ulatniać się woń tymianku. Gwiazda chyba duma, co dalej z tym fantem zrobić.

Ja: „I co ja mam teraz zrobić? Jak ja to mam teraz wyciągnąć?!” pytam.

Ewa podnosi do góry palec i z tryumfującym uśmiechem małego odkrywcy/racjonalizatora/bohatera-swojego-domu: „A może zawołamy Mysi Sprzęt*?!”

Ostatecznie wyciągnęłam ręką:)

*) Mysi Sprzęt – dla tych, którzy nie oglądają „Klubu Przyjaciół Myszki Miki”, to taki gadżet/postać, która przylatuje, jak jest jakiś problem, i oferuje do wyboru kilka sprzętów/narzędzi, które można jakoś do rozwiązania tego problemu wykorzystać. Wygląda tak:

Zachwyt


Leżymy przed snem. Ewa ma katar, który przeszkadza jej w zasypianiu, więc żeby jej pomóc – głaszczę ją po twarzy. Delikatnie, leciutko wodzę opuszkami po jej czole, nosie, policzkach i brodzie. Powoli się uspokaja, wycisza, oddech się wyrównuje.

 „Giiiiteeeees” mówi nagle rozmarzonym głosem.

Nie ma to jak zadowolony klient:)

wtorek, 3 maja 2016

Słowotwórstwo

Dawid i Ewa siedzą na kanapie i rozmawiają o Rybce Mini Mini, która przebiera się za różne osoby - za pirata albo za Indianina... Nagle Dawid zrywa się i biegnie do przedpokoju. Po chwili wraca z malowniczo udrapowanym na głowie szalikiem Legii Warszawa (nie wiem ciągle, czy to miał być pióropusz czy chustka pirata?:)).

Dawid: "Ewa, a kim ja jestem?"
Ewa: (myśli chwilę) "Legianinem!"

A co do samej Legii - zapytana wczoraj, kto wygra finał Pucharu Polski, odpowiedziała (dwa razy!), że Lech. Obstawiam, że to była taka jej pokrętna taktyka - żeby w razie czego móc poszczycić się dobrze obstawionym wynikiem meczu:)

Skutki odpowiedniej motywacji

Z dzisiejszego wypadu do sklepu przynieśli malutką paczuszkę herbatników. Ewa wszelkie słodycze zjada z odpowiednim namaszczeniem, toteż cztery ciastka zajęły jej prawie całe popołudnie.

Przy ciastku numer trzy Dawid rzucił: "Dobrze, tata da ci ciasteczko, ale powiedz najpierw jakiś wierszyk".

Ewa lekko skonsternowana, jak w sumie każdy, kto nagle zostaje zaskoczony taką prośbą.

Podpowiadam więc pierwsze słowa wierszyka, który przychodzi mi do głowy: "Mam trzy latka...". Wiem, że jeśli dobrnie do "trzy i pół", to Dawid jej to zadanie zaliczy, a jak powie jeszcze "brodą sięgam ponad stół", to będzie sukces. Ewa wierszyków nie mówi, jeśli już, to kończy pojedyncze wersy.

A tymczasem Gwiazda zaczyna mówić. Ze wzrokiem utkwionym w podłodze spokojnie wypowiada najpierw te, a później kolejne wersy. Nam natomiast z każdym kolejnym szczęki opadają coraz niżej.

Powiedziała cały wierszyk, bez potknięcia.

Dla tych, którzy nie znają:



Jakiś kwadrans później podchodzi do Dawida i bez słowa wstępu zaczyna: "Wlazł kotek na płotek i mruga..." :)