Ewa: Pobawmy się w rakietę!
Nigdy nie bawiliśmy się "w rakietę", nie bardzo więc wiemy, jak się do tego zabrać.
Dawid: A jak się bawi "w rakietę"?
Ewa biegnie w moim kierunku i wskazując na leżącą na kanapie kołdrę wydaje polecenie:
Ewa: Mama, nakryj się!
Przykrywam się, ale chyba niewystarczająco, bo za chwilę słyszę: Głowa! No to nakrywam głowę i czekam. Słyszę, że Ewa biegnie do Dawida i tłumaczy mu, że on też musi wleźć pod kołdrę. Po chwili jesteśmy już w trójkę.
Ewa: Startujemy!
Dawid: Ale chwila, chwila! Gdzie mamy lecieć?
Ewa: Hmmm... na Księżyc!
Dawid: Dobra, to odliczaj!
Ewa: Jeden... dwa... trzy... cztery...pięć... sześć... siedem... dziewięć...
Dawid: A gdzie "osiem"?
Ewa: Osiem... dziewięć... dziesięć... zerooooooo... start! (trudno jej jeszcze odliczać do tyłu, a wiadomo, że przed samym "start" musi być "zero", prawda? :))
Dawid: Lecimy!
Zaczynamy robić efekty dźwiękowe imitujące startującą rakietę i tzw. turbulencje. Po chwili Ewa wchodzi w stan nieważkości, wygenerowany rękami taty. Kilka salt w powietrzu - ciągle pod kołdrą - i znowu turbulencje podczas lądowania na Księżycu.
Dawid: Wylądowaliśmy!
Chwila śmiechu i...
Ewa: Lecimy znowu!
Wadą każdej dobrej zabawy jest to, że Ewa chciałaby ją natychmiast powtórzyć. Drugą wadą każdej dobrej zabawy jest to, że owa zabawa jest najczęściej dosyć męcząca dla rodzica (a.k.a. "generatora turbulencji i stanu nieważkości" :)). Dlatego trzeba wymyślić jakiś przerywnik, żeby rodzic mógł sobie odpocząć.
Dawid: No dobrze... Ale nasza rakieta chyba trochę się popsuła w trakcie lądowania.
Ja: No właśnie. Tu jej odpadł wihajster, trzeba przykręcić! (pokazuję na swoje kolano).
Ewa wstaje, wychodzi spod kołdry i wyimaginowanym śrubokrętem przykręca mi wyimaginowany wihajster do kolana.
Ja: A narzędzia? Gdzie masz narzędzia? (pytam w nadziei, że może pójdzie do swojego pokoju po skrzynkę z narzędziami, a my będziemy mogli na chwilkę wyleźć spod kołdry?)
Ewa patrzy na mnie zdziwionym wzrokiem, który mówi: "No przecież już przykręciłam!".
Ewa: Lecimy!
Dawid: A prowiant?
Ewa nie wie, o co chodzi. Nie zna słowa "prowiant".
Ja: A jedzenie na podróż?
Ewa: Jedzenie! Prowiant!
Wyskakuje szybko spod kołdry i biegnie do półki z książkami.
Ewa: Muszę przynieść prowiant! Kawa i hamburger dla taty!
Jakbyście się zastanawiali, czym wg Ewy żywi się tata... :)
Po chwili Ewa znowu pakuje się pod kołdrę. W ręku dzierży wyimaginowany prowiant. Nam tymczasem skończyły się pomysły, jakby tu opóźnić kolejny lot, więc rozpoczynamy procedurę startu.
Dawid: Gdzie teraz lecimy?
Ewa: Na Marsa!
Dawid: To odliczaj!
Ewa: Jeden... dwa........
Turbulencje w drodze na Marsa były jeszcze silniejsze, niż na trasie Ziemia-Księżyc... Nie dla wszystkich takie wycieczki;)