Długi weekend majowy minął nam na leczeniu przeziębienia – u
mnie i u Ewy. Katar lał się strumieniami, gdzieś w okolicach poniedziałku nasze
zapasy chusteczek spadły poniżej poziomu optymalnego (który wynosi: po jednym
pudełku w każdej sypialni, koło kanapy, na stole w salonie, w kuchni, w
łazience + 2 pudełka zapasowe). We wtorek rano weszliśmy w stan „niepokojący” –
pudełek mieliśmy już mniej niż punktów, w których powinny się znajdować.
Wieczorem liczba pudełek osiągnęła stan krytyczny – zostały nam tylko dwa,
które co chwilę gdzieś przenosiliśmy. W środę pojechałyśmy do Biedronki po
zapasy, bo jeszcze dzień zwłoki i zostałby nam tylko papier toaletowy.
Katar był naszym głównym objawem, więc podstawą naszego
leczenia było częste czyszczenie i nawilżanie nosa, a także inhalacje olejkami
eterycznymi. Szczęście w nieszczęściu jest takie, że Ewa wprost kocha moczyć
się w wannie – w dzień, w który nigdzie nie wychodzi, mogłaby do tej wanny
pakować się ze cztery razy. I na to jej pozwalaliśmy – za każdym razem, kiedy
naszła jej na to ochota, napełnialiśmy małą wanienkę ciepłą wodą, do tego kilka
kropel olejków i niech się moczy do woli – smarki leciały wtedy szeeeerooookim
strumieniem. Dawid porobił zapasy w poniedziałek i miałyśmy chyba z sześć
różnych olejków do wyboru.
No i stoją tak te buteleczki z olejkami w łazience od
tygodnia. Na wierzchu, bo nie wiadomo, kiedy znowu będą potrzebne.
W czwartek rano Ewa już czuła się ok, więc postanowiłyśmy
pojechać na zajęcia i później do przedszkola. Wstajemy więc rano i jak to
zwykle rano bywa – poranne zamieszanie.
I nagle słyszę ten dźwięk. Podejrzany *PLUSK*.
Podobno to jeden z bardziej stresujących dźwięków, które rodzic małego dziecka
może usłyszeć. Lecę więc do łazienki i widzę Gwiazdę stojącą nad ubikacją i
gapiącą się w jej otchłań.
O nie – myślę sobie – coś tam utopiła.
Podchodzę i widzę – odkręcony olejek pływający w muszli. Z
ubikacji powoli zaczyna ulatniać się woń tymianku. Gwiazda chyba duma, co dalej
z tym fantem zrobić.
Ja: „I co ja mam teraz zrobić? Jak ja to mam teraz
wyciągnąć?!” pytam.
Ewa podnosi do góry palec i z tryumfującym uśmiechem małego
odkrywcy/racjonalizatora/bohatera-swojego-domu: „A może zawołamy Mysi
Sprzęt*?!”
Ostatecznie wyciągnęłam ręką:)
*) Mysi Sprzęt – dla tych, którzy nie oglądają „Klubu
Przyjaciół Myszki Miki”, to taki gadżet/postać, która przylatuje, jak jest
jakiś problem, i oferuje do wyboru kilka sprzętów/narzędzi, które można jakoś
do rozwiązania tego problemu wykorzystać. Wygląda tak: