wtorek, 5 lipca 2016

O Pyszczu, co jeździł koleją

Właśnie zaliczyłyśmy z Ewą drugą wyprawę pociągiem (w wersji "na bogato", czyli Pendolino) na trasie Warszawa-Gdańsk-Warszawa, więc można śmiało stwierdzić, że Gwiazda jest już doświadczonym podróżnikiem. Pierwsza wyprawa miała miejsce jeszcze w kwietniu i jechaliśmy w trójkę, drugą odbyłyśmy już tylko we dwie.

W tym miejscu wypadałoby zaznaczyć, iż nie byłoby tego sukcesu, gdyby nie dwa niezmiernie ważne gadżety: iPad i zakupiona-na-dworcu-gazetka-z-wróżkami/księżniczkami/puchatkami/itd.-i-plastikowym-czymśtam-gratis. Tematem przewodnim poprzedniego wyjazdu były "skrzydełka wróżki i różdżka" - dzięki którym dało się zaczarować pociąg tak, aby ruszył. Tak ją skutecznie z Dawidem wkręciliśmy ruszając z Centralnej ("No, Ewa, czaruj, abrakadabra, hokus pokus... raaaaaaaz....dwaaaaaaaa.... trzy..... i.... i..... iiiiiii.....!!! No ale czekaj, nie pacnęłaś różdżką! Iiiiiii....! JUŻ!"), że mieliśmy ubaw aż do Gdańska, bo za każdym razem jak pociąg miał ruszyć z kolejnej stacji, Ewa z równym przejęciem "czarowała".



Tym razem zaopatrzyłyśmy się w nową bajkę na drogę, właśnie o Dzwoneczku, więc kolejny numer wróżkowej gazetki miał być niejako dopełnieniem - tyle, że dworcowe kioski nie były na naszą magię przygotowane i nie posiadały w swym asortymencie odpowiedniej prasy. Na szczęście "Księżniczki" (na trasie Warszawa-Gdańsk) i "Klinika dla pluszaków" (na trasie Gdańsk-Warszawa) dały radę.

Największym zaś rozczarowaniem całej podróży był zestaw "produktów mężczyznopodobnych", z którymi przyszło nam się zetknąć podczas wysiadania w Gdańsku. Cała operacja wsiadania i wysiadania była bowiem najbardziej newralgicznym punktem całej wycieczki - trzeba było ogarnąć w czasie i przestrzeni: 1) Gwiazdę (wraz z Heniem na głowie), 2) wielką walizę, 3) plecak (to najłatwiej, bo na plecach). I niby ręce mam dwie, ale jednak wziąć jednocześnie w ręce walizę i Ewę i wysiąść z pociągu nie jest tak łatwo. Tutaj pojawia się dylemat: zostawić Ewę w pociągu, wytargać walizkę na peron, wrócić po Ewę (ale co zrobić, jeśli w momencie, kiedy ja jestem zajęta targaniem walizki, Ewa jednak ruszy za mną, potknie się na schodkach pociągu i z nich zleci, pół biedy, jeśli na peron, ale co, jeżeli spadnie na tory)? Czy: wynieść Ewę na peron, postawić i przykazać, żeby czekała, i wtedy wynieść walizkę (ale na peronie tłok, ludzie się przepychają, ktoś ją jeszcze popchnie, zabierze, albo ona odwróci się i pobiegnie gonić gołębia, który właśnie sfrunął z peronu na tory...)? No ciężka sprawa. Po cichu liczyłam na to, że ktoś - nie wiem, na przykład któryś z wysiadających panów (a było ich sporo, wiecie, pielgrzymka na Open'era), zobaczy kobietę z dzieckiem i wielką walizą, i nie wiem, zapyta: "może pani pomóc"? Nie liczę na to, że ktoś mi tę walizę wytarga z pociągu, o nie, ja wiem, że równouprawnienie i takie tam, a poza tym, to faceci rachityczni teraz są, wiotcy tacy... Ja sobie tę walizę taką wielką spakowałam, to ja sobie ją mogę targać, dam radę. Ale mógłby któryś chociaż zaproponować: "to ja pani dziecko przytrzymam/podam". Drobiażdżek taki, a jak pomocny!

Gdzie tam. W jednej ręce walizka, drugą trzymam Pyszcza, najpierw wysiada walizka, później ja, za mną Pyszcz, staczamy się razem na peron. "Powoli Ewa, po jednym stopniu, patrz pod nogi!" - mówię, próbując jednocześnie ogarnąć wzrokiem i miejsce, w którym ląduje walizka, i nogi Pyszcza.

"Powooooli!" - słyszę za plecami cenną uwagę jednego z panów. Bardzo pomocne, bardzo.

Na szczęście przy pozostałych operacjach wsiadania/wysiadania z pociągu miałyśmy wsparcie;)